Autor: FWG
Politycy koalicji, która za kilka tygodni utworzy rząd, obiecują, że skończą z wydawaniem pieniędzy poza budżetem – co było nagminną praktyką ostatnich lat. Pieniądze były wydawane przez fundusze zarządzane przez Bank Gospodarstwa Krajowego, a także przez Polski Fundusz Rozwoju (PFR). To, że dziesiątki miliardów publicznych pieniędzy wydawano poza ustawą budżetową i kontrolą parlamentarną, jest oczywiście skandalem. Ale równie dużym problemem jest to, że o inwestycjach finansowanych przez PFR decydowali arbitralnie politycy. Ekipa szykująca się do stworzenia rządu nie mówi, jakie ma plany wobec tego funduszu, którego aktywa w końcu 2022 roku wynosiły 88,9 mld zł.
Zaczęło się za rządów Tuska w 2012 r.
Pomysł stworzenia państwowego wehikułu mającego finansować inwestycje powstał jeszcze za rządów PO-PSL i zrodził się w kręgu doradców ekonomicznych premiera. Donald Tusk zapowiedział jego utworzenie – pod nazwą Inwestycje Polskie – jesienią 2012 roku, wygłaszając w Sejmie długie przemówienie. Mówił, że do końca 2015 r. Inwestycje Polskie zainwestują 40 mld zł, a w ciągu sześciu lat 90 mld zł. Trzeba od razu dodać, że nie chodzi o typowe inwestycje publiczne, które realizują wszystkie rządy, takie jak budowa infrastruktury czy obiektów użyteczności publicznej, ale inwestycje w realną gospodarkę. Rozumowanie twórców koncepcji Polskich Inwestycji Rozwojowych – taką ostatecznie nazwę nadano temu wehikułowi finansowemu – było następujące:
Polska, by móc szybciej się rozwijać, potrzebuje większych inwestycji w gospodarkę. Państwo może takie inwestycje stymulować i finansować, gdyż dysponuje znacznym majątkiem (akcjami wielu spółek), a także posiada ogromne zdolności pożyczkowe. Ma też do dyspozycji Bank Gospodarstwa Krajowego, który nie jest typowym bankiem komercyjnym, ale bankiem wykorzystywanym przez rząd dla realizacji rozmaitych programów (mieszkaniowego, drogowego, kolejowego itp.). Państwo miało zasilać Polskie Inwestycje Rozwojowe (PIR) i BGK pieniędzmi z prywatyzacji. Bank mógłby stosować tzw. lewarowanie – tzn. mając własny wkład, pożyczać pieniądze na rynku, wielokrotnie zwiększając posiadane środki, które wykorzysta PIR na inwestycje.
Wiceminister Paweł Tamborski, który był w Ministerstwie Skarbu odpowiedzialny za ten program, przewidywał, że w ten sposób można będzie sfinansować co roku inwestycje wartości kilkudziesięciu miliardów złotych. Projekty miały być zatwierdzane przez radę nadzorczą wspartą komitetem inwestycyjnym – w typowy sposób dla funduszy private equity. Tamborski nie wykluczał, że po kilku latach PIR zostanie sprywatyzowany.
Styk państwa z gospodarką tworzy rozmaite problemy. Przypomnijmy gwarantowaną przez rząd inwestycję w Laboratorium Frakcjonowania Osocza (LFO) w Mielcu. Akcjonariuszami LFO były prywatne firmy. Budowę laboratorium rozpoczęto w 1995 roku. Miało być nowoczesne i konkurencyjne na rynkach zagranicznych. Biznesplan wydawał się dobry, lecz… LFO nigdy nie powstało. Wydano na nie duże publiczne pieniądze, a w 2001 r. prokuratura w Tarnobrzegu rozpoczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia kredytu.
Aby uniknąć podobnych wpadek, PIR zatrudnił fachowców od finansowania dużych projektów, a prezesem spółki został doświadczony bankowiec Mariusz Grendowicz. Podobne instytucje jak PIR są znane w Europie i realizują jeden-dwa projekty rocznie. PIR kierowany przez Grendowicza zaczął jeden projekt – współfinansował inwestycję wraz ze spółką Lotos Petrobaltic w złoże ropy B8 na Bałtyku. Zapowiedź Tuska, że PIR znacząco podniesie poziom inwestycji w Polsce, była zatem nierealna, a oczekiwania wobec tego wehikuły nadmierne. O swoim rozczarowaniu mówił Bartłomiej Sienkiewicz w podsłuchanej w restauracji rozmowie, w której użył kilku niecenzuralnych słów, kończących się zwrotem „… i kamieni kupa”.
PiS podchwycił ideę i przekształcił ją na swoją modłę
Rząd PiS postanowił wykorzystać pomysł poprzedników, ale chciał osiągnąć coś spektakularnego, odchodząc od ostrożnego finansowania projektowego, w którym specjalizował się PIR. Polskie Inwestycje Rozwojowe zostały zamienione na Polski Fundusz Rozwoju.
Nie chodzi tylko o zmianę nazwy. Mateusz Morawiecki, który w rządzie Beaty Szydło odpowiadał za politykę gospodarczą, a w 2017 roku sam został premierem, liczył na to, że PFR będzie ważnym instrumentem w realizowaniu tzw. Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju (zwanej „planem Morawieckiego”). Strategia przewidywała realizację kilkudziesięciu projektów inwestycyjnych, które miały jakoby zmodernizować Polskę, ale nie były poparte analizami opłacalności. Było jasne, że bez rządowego wsparcia nie będą realizowane. A inwestycje, które wymagają wsparcia państwa, kończą się często stratami.
Większość projektów z „planu Morawieckiego” nie została nawet rozpoczęta, a kilka, które rząd usiłował realizować – budowa fabryki samochodów elektrycznych, budowa promów pasażerskich – pochłonęła duże środki, nie przynosząc żadnych efektów.
Państwowa kolejka linowa, czyli pisowska perła w koronie
PFR jednak inwestował, wykonując polecenia rządu. Inwestował za pośrednictwem kilku stworzonych przez siebie funduszy, z których największym był Fundusz Inwestycji Polskich Przedsiębiorstw (FIPP). W kwietniu 2022 został przekształcony w Fundusz Inwestycyjny Zamkniętych Aktywów Niepublicznych (FIZAN). Zgodnie ze statutem inwestuje w sektorze przemysłowym – obejmując akcje lub obligacje, a także udzielając pożyczek. Ma działać na zasadach rynkowych, ale jednocześnie realizować politykę rządu. Te dwa podejścia są raczej niemożliwe do pogodzenia.
Fundusz Inwestycji Polskich Przedsiębiorstw uczestniczył w powołaniu w kwietniu 2016 r. Polskiej Grupy Górniczej, a potem razem z innymi udziałowcami podwyższał kilka razy jej kapitał, a także udzielał PGG pożyczek i gwarancji.
W czerwcu 2017 roku została sfinalizowana transakcja przejęcia od włoskiej grupy UniCredit Banca 32,8 proc. akcji drugiego co do wielkości banku polskiego – Pekao SA. Kupiły go państwowe podmioty: PFR i PZU SA. PFR za 12,8 proc. akcji Pekao zapłacił 4,1 mld zł. Dziś akcje banku są tańsze niż w momencie dokonywania transakcji o ponad 20 proc. , a uwzględniając inflację, są warte jeszcze mniej. PFR posiada też ok 9 proc. akcji Banku Ochrony Środowiska, które nabył w lipcu 2016 r. Także w tym przypadku akcje są dziś znacznie tańsze niż w momencie zakupu.
PFR miał też angażować się w nieudany projekt budowy promów na zamówienie Polskiej Żeglugi Bałtyckiej (tzw. „projekt Batory”), do czego ostatecznie nie doszło. „PRF jest szczególnie dumny z tego, że może być długoterminowym, wiarygodnym, przewidywalnym partnerem dla PŻB, dla stoczni Gryfia, dostarczając finansowanie dla budowy tego promu i być może kolejnych jednostek, które te spółki będą w przyszłości budowały” – mówił w 2017 roku prezes funduszu Paweł Borys.
Fundusz angażował się też finansowo w dokapitalizowanie spółki Ferrum, przejął sprywatyzowaną wcześniej bydgoską Pesę, która popadła w finansowe kłopoty, starał się przejąć kontrolę nad spółką Solaris, produkującą autobusy (ostatecznie nie objął akcji), a wisienką na torcie był zakup w 2018 roku Polskich Kolei Linowych.
Polskie Koleje Linowe, należące do PKP, kupiła w 2013 roku za 215 mln zł spółka Polskie Koleje Górskie, kontrolowana przez fundusz inwestycyjny Mid Europa Partners. Niewielkie udziały w PKL miały też tatrzańskie gminy. PFR odkupił od funduszu inwestycyjnego 99,77 proc. akcji. Nie podano wartości transakcji, ale według niepotwierdzonych informacji cena, za którą spółkę odkupiono, była znacząco wyższa od ceny, za którą wcześniej ją sprzedano.
Ta w sumie niewielka transakcja miała dla polityków PiS duże znaczenie symboliczne. – Jeżeli PiS powoła rząd, to użyjemy wszystkich możliwości prawnych, aby kolejka była w polskich rękach – mówił przed wyborami do Sejmu w 2015 r. Jarosław Kaczyński na zwołanej w Zakopanem konferencji prasowej. Jest oczywiste, że PFR kupił akcje nie dlatego, że pasowały do jego strategii (choć Paweł Borys zapewniał o tym), ale dlatego, że tak chciał lider PiS.
PFR inwestuje, a polskie inwestycje spadają
PFR na wielu transakcjach tracił. Wydawał publiczne pieniądze, by rozwiązać doraźny problem (inwestycje w górnictwo), a przede wszystkim dlatego, że takie były oczekiwania politycznych nadzorców. Gdyby działał jak prywatny fundusz, większości tych transakcji by nie przeprowadził.
PFR chwali się tym, że finansuje innowacyjną gospodarkę w start-upach i w sektorze małych i średnich firm. Ale jakoś cicho jest o sukcesach start-upów, którym fundusz zapewnił wsparcie. W rocznym sprawozdaniu Polskiego Funduszu Rozwoju nie ma podanej informacji, jaki był zwrot z inwestycji w tych obszarach. PFR zwrotem z inwestycji nie musi się przejmować, bo jak dotąd był rozliczany nie z wyników finansowych, ale z uległości wobec decydentów.
Najbardziej syntetycznym wskaźnikiem, pokazującym fiasko blisko ośmiu lat funkcjonowania Polskiego Funduszu Rozwoju, jest stopa inwestycji, czyli udział nakładów brutto na środki trwałe w produkcie krajowym brutto. PFR został powołany między innymi po to, by ten udział wzrósł, jak obiecywał Mateusz Morawiecki, do 25 proc. W okresie rządów PO-PSL wynosił średnio 20,5 proc. Tymczasem w latach 2016-2022 średnio 17,9 proc., z tendencją spadkową.
Przestańmy rozrzucać pieniądze z helikoptera
Poziom inwestycji w gospodarce zależy nie tylko od możliwości ich sfinansowania, ale przede wszystkim od skłonności przedsiębiorców do rozszerzania swojej działalności. W gruncie rzeczy, jeśli przedsiębiorca ma dobry projekt, dość łatwo znajdzie fundusze, by go sfinansować. Nie można go jednak do inwestowania zmusić. Gdy kapitał jest zbyt tani, dotowany przez państwo lub ma formę grantów, nie jest alokowany optymalnie, co oznacza konkretne straty dla gospodarki i społeczeństwa.
To jest główna wada polskiego, a właściwie państwowego funduszu rozwoju: inwestował pieniądze trochę na zasadzie rozrzucania z helikoptera. Ktoś na tym skorzystał, ale można było je wydać lepiej.
Politycy koalicji szykującej się do stworzenia rządu będą zapewne mieli pokusę, by utrzymać PFR. Taki instrument przecież zawsze może się przydać – załatać gdzieś finansową dziurę, załatwić szybkie pieniądze, których brakuje w kasie ministra finansów. Jeżeli takiej pokusie ulegną, wejdą w buty swoich poprzedników i zamiast umacniać długookresowy wzrost gospodarczy, skupią się na bieżących kłopotach.
Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”
Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.