Autor: FWG
Opisując gospodarkę, chętnie sięgamy do statystyk. Piszemy o dynamice PKB, o bezrobociu i inflacji, o wielkości deficytu i długu publicznego. Ale w gospodarce rynkowej najważniejsi są przedsiębiorcy, którzy podejmują ryzyko, inwestując własne pieniądze, oceniają rynkowe trendy, wyszukują okazje do osiągnięcia nadzwyczajnych zysków. W Polsce na przełomie lat 80. I 90. XX wieku dość szybko powstała duża grupa przedsiębiorców. Silnym impulsem było uchwalenie 23 grudnia 1988 roku ustawy o działalności gospodarczej, zwanej od nazwiska jej promotora ustawą Wilczka. W 1989 roku powstało w Polsce blisko 26 tys. firm. Większość z nich działa do dziś, choć są to głównie przedsiębiorstwa małe i średnie.
Prywatne firmy rozwijały się w Polsce także przed ustawą Wilczka. W latach 1982-89 liczba ludzi pracujących w tym sektorze wzrosła z 667 tysięcy do blisko 1,8 miliona. Na początku lat 80. sektor prywatny poza rolnictwem wytwarzał zaledwie 2 proc. PKB i zatrudniał 7 proc. ludności; w 1989 roku liczby te wynosiły odpowiednio 7,4 proc. i 15 proc.
Jak „prywaciarze” zderzyli się z wolnym rynkiem
Przedsiębiorcy, którzy działali przed rokiem 1989, określani byli pogardliwie „prywaciarzami”. Funkcjonowali na marginesie społeczeństwa i gospodarki PRL. Na ogół mieli pozycję materialną wyższą od przeciętnej, ale narażeni byli na szykany i nieustanne kontrole władz. Większość miała status „rzemieślników” i byli obligatoryjnie zrzeszani w spółdzielnie branżowe.
Niektórzy dzisiejsi przedsiębiorcy wywodzą się z firm polonijnych, których działalność usankcjonowała uchwała Rady Ministrów z 7 lutego 1979 r. Zezwoliła ona na tworzenie w wybranych branżach przedsiębiorstw z udziałem zagranicznego kapitału, uprościła sposób ich tworzenia oraz dała szereg przywilejów dewizowo-podatkowych, a także możliwość dość swobodnego kształtowania cen swoich produktów. Doświadczenia z firmami polonijnymi dało osobom przedsiębiorczym możliwość zyskiwania doświadczeń współpracy z zagranicznymi przedsiębiorstwami.
Otwarty i coraz bardziej zrównoważony w latach 90. rynek zweryfikował niektórych przedsiębiorców, którzy rozpoczęli swą działalność w gospodarce niedoboru, gdzie każdy towar był łatwo sprzedawalny, a sztuką było znalezienie dostawców materiałów lub załatwienie w państwowych hurtowniach przydziału surowców. Mało znanym epizodem jest próba okupowania Ministerstwa Finansów przez grupę przedsiębiorców protestujących przeciwko zapowiedzianej od 1 stycznia 1990 roku wymienialności złotego na dolary po jednolitym kursie. Protestujący korzystali na dostępie do dewiz sprzedawanych taniej wybranym grupom, między innymi fikcyjnym spółdzielniom, a faktycznie prywatnym podmiotom, powstającym w latach 80. na podstawie ustawy Prawo Spółdzielcze z września 1982 roku.
Jest paradoksem, że na wolnym rynku nie utrzymał się Mieczysław Wilczek, człowiek o wielkich zasługach dla polskiego biznesu. Ten chemik z wykształcenia, autor wielu patentów, były dyrektor Zjednoczenia Przemysłu Chemicznego założył w latach 70. firmę Laboratorium Biochemiczne mgr inż. M. Wilczek. Produkował kremy, dużo sprzedawał do ZSRR. Gdy odebrano mu koncesję na kosmetyki, zaczął wytwarzać koncentraty paszowe z odpadów zwierzęcych, wcześniej patentując tę metodę.
Gdy jesienią 1989 przestał być ministrem, wrócił do prywatnego biznesu. W Małaszewiczach blisko granicy z Białorusią kupił 10 hektarów do spółki z włoską firmą Fortrade Financing i zbudował zakłady mięsne Polish Farm Meat. Miały przerabiać mięso ze świń hodowanych w białoruskich i ukraińskich kołchozach. Fabrykę wyposażył w nowoczesne urządzenia, zatrudnił dużą załogę i… po dwóch latach zaliczył plajtę. Nie przewidział, że w kołchozach za wschodnią granicą tuczników nie będzie, a moce produkcyjne okażą się zbyt wielkie jak na dostawy żywca z Polski.
Na wolnym rynku radził sobie za to znakomicie zmarły przed rokiem Andrzej Dębowski, który z małego rzemieślniczego warsztatu zbudował Dom-Plast – największą w Polsce fabrykę produkującą wyposażenie do mieszkań z tworzyw sztucznych. To, jak rósł jego biznes, opisał w bardzo ciekawej książce „To nie był sukces – to moje życie”. Obala w niej wiele mitów i nieprzychylnych dla przedsiębiorców stereotypów, jak choćby ten, że „pierwszy milion trzeba ukraść” lub że biznesmeni żyją w luksusie.
Rodzina zarażona bakcylem przedsiębiorczości
Dębowski z sentymentem wspomina swoich rodziców. Pisze, że zapewnili mu wspaniale dzieciństwo, a w dodatku odziedziczył po nich gen przedsiębiorczości. „Dawali wszystko, co mogli, zwłaszcza wsparcie. Uczyli wielu rzeczy, jak choćby zaradności” – pisze. Po wojnie osiedlili się w Słupsku i tam urodził się przyszły właściciel Dom-Plastu.
Rodzina zamożna nie była, choć w warunkach PRL potrafiła sobie radzić. Ojciec był kolejarzem, dzięki czemu cała rodzina miała darmowe bilety kolejowe. Przywoził z Grójca pomidory i sprzedawał w Słupsku. Niepracująca matka kupowała w Łodzi dostępne tam produkty – chusty, swetry. Przywoziła je do Słupska i sprzedawała na rynku. Uciekała przed milicją, bo według ówczesnego prawa była spekulantką. Darmowe podróże pozwoliły też rodzicom kupować części do długopisów i uruchomić chałupniczą produkcję. W PRL taka działalność przynosiła całkiem niezłe dodatkowe dochody.
Ta rodzinna historia wydaje mi się socjologicznie bardzo ciekawa. Przyszli przedsiębiorcy często wywodzili się z rodzin zajmujących się w PRL pokątnym handlem lub rzemiosłem. W rodzinach inteligentów zajęcia te traktowane było zwykle z pogardą. Młodzi ludzie z rodzin inteligenckich swoje kariery zawodowe w PRL wiązali z etatami w państwowych przedsiębiorstwach lub instytucjach. Dębowski już jako uczeń w Technikum Mechanicznym w Słupsku wiedział, że będzie przedsiębiorcą.
Przyznaje, że był uczniem przeciętnym, ale szkoła dała mu umiejętności techniczne, które wykorzystywał w biznesie. Po ślubie w 1971 roku wraz z żoną rozpoczął montaż długopisów. Potem przez kilka lat miał farmę zwierząt futerkowych. Dziś ten biznes słusznie jest uznawany za wątpliwy etycznie (Dębowski sam to przyznaje), ale w PRL był jednym z niewielu, na jakie władze zezwalały. Przez krótki czas produkował nawet cytrynadę w woreczkach foliowych z plastikową rurką.
Pierwsza wtryskarka i deski sedesowe
To zresztą podsunęło Dębowskiemu pomysł zajęcia się wyrobami plastikowymi. W 1982 roku zakupił pierwszą wtryskarkę do wyrobów z tworzyw sztucznych, wyprodukowaną z części do koparki i traktora i otworzył Zakład Produkcyjny Wyrobów z Tworzyw Sztucznych. To był początek Dom-Plastu. Zakład produkował też okucia meblowe i kooperował z państwowymi zakładami.
Po 1989 roku firma znalazła się w trudnej sytuacji, gdyż padali kolejni odbiorcy okuć do mebli. Dębowskiemu udało się nawiązać współpracę z duńską firmą Plast-Team. W efekcie Dom-Plast zmienił profil na produkcję wyrobów gospodarstwa domowego: miski, wiadra, deski sedesowe, etc. Bardzo szybko Dom-Plast przerósł swojego klienta.
Strzałem w dziesiątkę było rozpoczęcie produkcji plastikowych desek sedesowych. To może brzmi śmiesznie, ale konieczna była do tego skomplikowana wtryskarka. „Padł przemysł meblarski, dla którego produkowałem, ale zostałem z deską sedesową, która się sprzedawała” – wspomina Dębowski. – Pozwalało mi to przeżyć te miesiące, dopóki nie wymyśliłem czegoś nowego. A w międzyczasie okrzyknięto mnie królem deski sedesowej”.
Z garażu na giełdę
Początkowo produkcja prowadzona była w przydomowym garażu. W planach miał jednak budowę dużej nowoczesnej hali oraz zakupienie tylu wtryskarek, ile w niej się zmieści.
W 1990 roku zatrudniał 7–10 osób, sześć lat później prawie 800, nie licząc oddziału w Człuchowie, gdzie mieścił się zakład pracy chronionej z blisko 300 pracownikami niepełnosprawnymi. Dom-Plast dzięki inwestowaniu w nowoczesne urządzenia miał unikalny park maszynowy. Dębowski cały czas szukał okazji. Kolejnym strzałem w dziesiątkę był kontrakt z niemiecką firmą Schoeller Plast, która zaopatrywała w plastykowe skrzynki wielkie koncerny. Skrzynki musiały przejść test upadku z wysokości 10 metrów przy temperaturze -10°C – skrzynkę zrzucano na beton i nie miała prawa pęknąć. Niemcy dostarczyli polskiej spółce skomplikowane formy, a Dom-Plast doskonale poradził sobie z produkcją.
Kolejnym etapem rozwoju była giełda. Dom-Plast był pierwszą firmą od początku prywatną dopuszczoną do publicznego obrotu. Dębowski po ofercie publicznej w marcu 1994 roku zachował blisko 77 proc. akcji i kontrolę nad spółką. Dzięki pozyskaniu środków z emisji akcji Dom-Plast ponad czternastokrotnie zwiększył zatrudnienie. Warszawski parkiet był wówczas zdominowany przez spółki skarbu państwa, więc Andrzej Dębowski przecierał szlaki dla przedsiębiorców na rynku kapitałowym.
Trafnie potrafił ocenić sytuację także wówczas, gdy pojawił się silny konkurent Rubbermaid – amerykański potentat na rynku wyrobów z tworzyw sztucznych. Złożył właścicielowi Dom-Plastu propozycję kupna i Dębowski wiedział, że w konkurencji z Amerykanami nie ma szans. Mogli na swoje produkty oferować niższe ceny, nawet dumpingowe i taniej kupować surowiec. W 1995 roku sprzedał konkurentowi kontrolny pakiet akcji, zachowując aż do roku 1998 stanowisko prezesa firmy.
Król desek sedesowych zostaje deweloperem
Miał dopiero 50 lat i nie zamierzał przechodzić na emeryturę. Całkowicie zmienił rodzaj działalności – został deweloperem. To była jeszcze trudniejsza branża, gdyż sukces często zależał od decyzji urzędników, którzy przedsiębiorców traktowali jak petentów, a nawet osoby podejrzane.
W 1992 roku Dom-Plast planował budowę nowej hali w Słupsku, co wymagało wniesienia do kasy miasta dużej opłaty. Był to okres masowych zwolnień i szybko rosnącego bezrobocia. Przedsiębiorca spotkał się z panią prezydent Słupska Teresą Krasowską, wcześniej działaczką „Solidarności” i zaproponował zatrudnienie w nowej hali minimum 100 osób w zamian za odroczenie na kilka miesięcy płatności. Dębowski opisuje reakcję urzędniczki:
„Pani Prezydent popatrzyła na mnie i z oburzeniem odrzekła:
– Panie Prezesie! Z większą bezczelnością w życiu się nie spotkałam. Nie dość, że chce Pan wyzyskiwać ludzi, to jeszcze śmie żądać zwolnienia z opłaty”. Dla działaczki związkowej zatrudnienie było tożsame z wyzyskiem.
Innym razem rozmawiał z wiceprezydentem Warszawy Andrzejem Urbańskim. Był to początek lat 2000. Dębowski budował osiedle na warszawskim Wilanowie i biurokratyczne przepisy i niechętni urzędnicy blokowali inwestycję. Biznesmen prosił wiceprezydenta o przyspieszenie procedur.
„– Panie Prezesie, spokojnie. Proszę przyjąć do wiadomości, że buduje pan tę infrastrukturę dzięki pozwoleniom wydanym przez miasto. Przecież my nic nie musimy” – usłyszał.
Dębowski miał krytyczny stosunek do polityków, którzy nie tworzą w Polsce dobrych warunków dla przedsiębiorców – stabilnych i jasnych przepisów, prostych podatków. Miał do nich pretensje o to, że w walce politycznej stosują demagogiczne chwyty, składają nierealne obietnice, przez co poziom wiedzy ekonomicznej w społeczeństwie, zamiast rosnąć, stale się obniża. Dostrzegał też niechętny stosunek części opinii publicznej i mediów do prywatnego biznesu i powszechną nieświadomość, że z podatków, płaconych przez przedsiębiorców (także od zakupu luksusowych samochodów) finansowane są pensje urzędników.
Mimo wszystko pozostał optymistą. „Postrzegam swoje życie jako bardzo szczęśliwe” – pisze w zakończeniu swoich wspomnień. „Zawsze działałem na maksymalnych obrotach, więc wszelkie działania realizowałem bezkompromisowo. Jest cel i ma być zrealizowany.”
Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”
Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.