Autor: FWG
Politycy z lewej i prawej strony zaczęli obiecywać Polakom, że wkrótce staniemy się jednym z bogatszych krajów świata. Licytację zaczął Jarosław Kaczyński. W listopadzie 2022 roku na spotkaniu z wyborcami zaskoczył zgromadzonych informacją, że w rankingu OECD Polska jest pod względem wynagrodzeń „zaraz za Japonią”. „Jesteśmy blisko” – dodał.
Przed kilku dniami na konferencji prasowej po kolejnym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej Adam Glapiński oznajmił, że „za 8-10 lat będziemy na dzisiejszym poziomie bogactwa na głowę Wlk. Brytanii i Francji, będziemy wtedy państwem bardzo bogatym”. Jeszcze większym optymistą jest Donald Tusk, który przy okazji dwudziestej rocznicy wejścia Polski do Unii Europejskiej obiecał, że na 25. rocznicę Polacy będą zamożniejsi od Brytyjczyków.
To dobrze, że politycy przedstawiają Polakom optymistyczną perspektywę. Nie powinni jednak z optymizmem przesadzać, manipulować statystykami, a swój optymizm powinni poprzeć realnym programem, który doprowadziłby do szybkiego skrócenia dystansu między Polską a najbogatszymi krajami.
Rośliśmy o wiele szybciej niż Zachód
Polska gospodarka po pierwszym etapie transformacji rosła w tempie wyraźnie szybszym niż bogatsze gospodarki Europy Zachodniej. W latach 1992-2000 nasz PKB rósł w średnim rocznym tempie 5 proc. W tym czasie gospodarka niemiecka, do której najczęściej się porównujemy, miała średnie tempo wzrostu 1,6 proc. W sumie w tym okresie PKB Polski wzrósł o 55,1 proc., zaś Niemiec o 15,1 proc.
Według danych Banku Światowego w 1992 roku PKB na głowę Polaka wynosił mniej niż 10 proc. PKB na głowę Niemca. W porównaniach międzynarodowych uwzględnia się jednak różny poziom cen. Prawo jednej ceny zakłada, że jeśli nie ma barier w handlu międzynarodowym ceny w różnych krajach, przeliczane według kursu walutowego wyrównują się, ale proces ten jest powolny. Wiele dóbr, a zwłaszcza usług nie podlega wymianie międzynarodowej i choćby z tego względu ceny w różnych krajach znacznie się różnią. Zwykle w krajach biedniejszych są niższe niż w bogatszych. Oznacza to, że waluta kraju biedniejszego jest zwykle niedowartościowana i ma potencjał wzmacniania się wobec walut krajów bogatszych. W 1992 roku za 100 marek można było kupić w Niemczech znacznie mniej niż w Polsce za 1 mln zł, mimo że w bankach i kantorach 1 DM kosztowała ok. 10 tys. zł. Jeżeli więc uwzględnimy parytet siły nabywczej (w statystyce określa się to skrótem PPP), PKB na głowę mieszkańca Polski wynosił w 1992 roku niespełna 30 proc. PKB na głowę Niemca. W roku 2000 było to już 39 proc.
W pierwszej dekadzie XXI wieku PKB Polski rósł średniorocznie 3,8 proc., zaś Niemiec 0,9 proc. Spowolnienie wzrostu wynikało w dużej mierze ze skutków światowego kryzysu finansowego w 2008 roku i wielkiej recesji w 2009 roku. Polska gospodarka uniknęła recesji, ale wzrost znacznie spowolnił. Rośliśmy jednak w tempie niemal o 3 pkt proc. wyższym niż Niemcy. W 2010 roku PKB na głowę Polaka z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej wynosił 54 proc. poziomu Niemiec.
Kryzys finansowy nie zahamował polskiego pościgu za czołówką
Od początku transformacji złoty się realnie umacniał. Umacnianie kursu złotego przyspieszyło po wejściu Polski do Unii Europejskiej i trwało do lata 2008 r., gdy informacje o możliwym poważnym kryzysie globalnym uderzyły w pierwszym rzędzie w waluty krajów Europy Środkowowschodniej. Od 30 kwietnia 2004 (następnego dnia staliśmy się formalnym członkiem Unii Europejskiej) do połowy lipca 2008 złoty umocnił się wobec dolara o przeszło 90 proc., a w stosunku do euro o przeszło 50 proc. Wraz z wybuchem światowego kryzysu zaczął się szybko osłabiać. Do końca kwietnia 2009 r. stracił do dolara 40 proc. wartości, a do euro 30 proc. wartości. Umacnianie złotego powodowało, że zmniejszała się różnica między PKB liczonym według bieżącego kursu walutowego a PKB uwzględniającym parytet siły nabywczej waluty.
W kolejnej dekadzie 2011-2020 niemiecka gospodarka rosła w średnim tempie 1,1 proc., a polska 3,2 proc. Z dekady na dekadę zmniejszała się dynamika polskiej gospodarki, a różnica między tempem niemieckim a polskim zmalała do 2,1 pkt proc. Mimo to dystans między naszymi krajami malał i w 2020 roku PKB na głowę mieszkańca Polski z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej wyniosło 63 proc. wskaźnika niemieckiego, a liczone bez uwzględnienia parytetu siły nabywczej 34 proc. W roku 2022 było to odpowiednio 70 proc. i 38 proc.
Inne duże gospodarki europejskie radziły sobie z dekady na dekadę coraz gorzej.
- Gospodarka brytyjska rosła w dekadzie 1991-2000 w średniorocznym tempie 2,6 proc., w 2001-2010 1,5 proc., w 2011-2020 0,6 proc.
- Gospodarka francuska odpowiednio: 2,1 proc., 1,3 proc. i 0,4 proc.
- Włoska: 1,7 proc., 0,3 proc. i minus 0,8 proc.
A zatem gospodarka polska, mimo że też rosła coraz wolniej, doganiała bogatsze kraje. W roku 2022 PKB na głowę Polaka z uwzględnieniem PPP wynosiło 81 proc. poziomu Francji i Wielkiej Brytanii oraz 84 proc. poziomu Włoch.
Wydaje się więc, że osiągnięcie poziomu najbogatszych jest na wyciągnięcie ręki, aczkolwiek wynika to nie tyle z dużego tempa naszej gospodarki, ile ze stagnacji gospodarek Europy Zachodniej. Gdyby zarówno Polska, jak i Wielka Brytania utrzymały tempo z ostatniej dekady, dogonilibyśmy „Wyspiarzy” w 2029 roku – jak zapowiada Donald Tusk.
Tyle że te obliczenia nie uwzględniają wielu realiów.
Teraz będziemy gonić wolniej
Jeżeli porównujemy PKB na głowę mieszkańca wyliczany według bieżącego kursu walutowego (bez PPP), to odległość jest wciąż znaczna. Mamy zaledwie 46 proc. poziomu Francji, 54 proc. Włoch i 41 proc. Wielkiej Brytanii. To ogromny dystans.
Należy przypuszczać, że w miarę jak będziemy coraz bogatsi, dystans między poziomem PKB wyliczanym w oparciu o kurs walutowy i wyliczanym w oparciu o parytet siły nabywczej waluty będzie się zmniejszał. A to oznacza, że dynamika PKB (PPP) per capita będzie mniejsza niż dynamika PKB. Innym i słowy – to, że w ciągu pięciu lat nasz PKB wzrośnie o 17 proc., a brytyjski o 3 proc., wcale nie oznacza, że w tym samym tempie wzrośnie nasz i brytyjski PKB (PPP) na głowę.
Spójrzmy, jak wyglądają średnie wynagrodzenia w Polsce i w krajach, które chcemy gonić. Według danych OECD siła nabywcza średniego polskiego wynagrodzenia wynosiła w roku 2022 68 proc. wynagrodzenia w Wielkiej Brytanii, 63 proc. wynagrodzenia w Niemczech, 70 proc. we Francji, 82 proc. we Włoszech i 89 proc. w Japonii. Możemy się pocieszyć, że nasze zarobki mają większą siłę nabywczą niż w Portugalii, Grecji, Słowacji, Łotwie, na Węgrzech, a nawet w bogatszych niż Polska Czechach.
Więcej jednak od nas zarabiają Hiszpanie (o 16 proc.), Słoweńcy (o 28 proc.) i Litwini (o 20 proc.). Jeżeli nasze realne wynagrodzenia będą rosły 2,7 proc. rocznie (taka była średnia w latach 2001-2023), a płace Brytyjczyków będą w stagnacji, dogonimy ich dopiero w roku 2037. Ale jeżeli brytyjskie płace realne będą rosły przeciętnie o 0,5 proc. rocznie, zrównamy się z ich poziomem dopiero w roku 2040. Oczywiście pod warunkiem utrzymania wysokiej, wynoszącej 2,7 proc. dynamiki wzrostu realnych płac.
Mniejszy majątek Polaków
Różnice w zarobkach i generalnie w poziomie życia między krajami nie są w pełni skorelowane z poziomem PKB na głowę mieszkańca. Polacy dysponują znacznie mniejszym majątkiem niż obywatele bogatszych krajów. Częściowo wynika to z krótkiej historii polskiego kapitalizmu, a także z hiperinflacji, która zniszczyła dużą część oszczędności gospodarstw domowych na przełomie lat 80. i 90. XX wieku.
Według szacunków „Global Wealth Databook” w końcu 2021 roku przeciętny dorosły Polak miał majątek netto (po odjęciu długów) w wysokości 50,4 tys. dol., z czego 22,8 tys. dol. to były zasoby finansowe, 34,6 tys. dol. niefinansowe i 7 tys. dol. długi. Dla porównania – majątek netto Brytyjczyka to 309 tys. dol., Francuza 322 tys. dol., Włocha 231 tys. dol., Niemca 257 tys. dol. Czecha 82 tys. dol., Węgra 71 tys. dol. Greka 108 tys. dol., Portugalczyka 154 tys. dol.
Co musi zrobić rząd, by przyspieszyć wzrost
Polscy politycy, zamiast przedstawiać dość nierealistyczne prognozy dogonienia najbogatszych krajów, powinni zastanowić się nad tym, dlaczego polskie tempo wzrostu gospodarczego, choć wciąż jest wyższe niż w Europie Zachodniej, spada. W krótkich okresach wzrost waha się w zależności od wielu czynników – na przykład zewnętrznych szoków cenowych, koniunktury u najważniejszych partnerów handlowych. Ważne jest to, by przeciętny wzrost w średnim okresie 5-10 lat pozostawał na wysokim poziomie. To tak zwany wzrost potencjalny. Nasza analiza pokazała, że z dekady na dekadę wzrost potencjalny spadał, a wiele prognoz przewiduje dalszy spadek. Będzie to wynikiem kilku czynników.
Gospodarka coraz silniej odczuwa brak rąk do pracy. Na początku wieku XXI na rynek pracy zaczęły wchodzić roczniki wyżu demograficznego. Każdy rocznik liczył grubo ponad 500 tys. osób, w niektórych latach ponad 600 tys. Rocznik dzisiejszych 20-latków liczy 334 tys. i jest o 100 tys. mniej liczny niż rocznik 60-latków. Innymi słowy, w najbliższych latach z rynku pracy ubywać będzie, tylko z przyczyn naturalnych ok. 100 tys. potencjalnych pracowników.
Stopa inwestycji w latach 2015-2023 spadła z 20,4 proc. na 17,8 proc. W roku ubiegłym nieco wzrosła – w 2022 wynosiła 16,4 proc., ale prognozy przewidują w tym roku dalszy spadek.
Inwestycje i zatrudnienie to główne czynniki wzrostu. Jeżeli zatrudnienie spada, powinno to być rekompensowane wzrostem wydajności pracy, niemożliwym bez inwestycji.
Do inwestycji przedsiębiorców zniechęca niepewność otoczenia prawnego, a także brak rąk do pracy i rosnące koszty pracy, sztucznie podbijane przez regulacje dotyczące płacy minimalnej, a także rosnące koszty energii. Koszty energii będą raczej rosły szybciej niż inne ceny, a w dodatku gospodarka, przede wszystkim przemysł musi się liczyć z brakami energii elektrycznej, w miarę jak wyłączane będą najstarsze bloki węglowe. Transformacja energetyczna wymagać będzie setek miliardów złotych, których może zabraknąć na inwestycje w innych obszarach.
Po odsunięciu PiS od władzy przedsiębiorcy mogą mieć nadzieję na większą przewidywalność prawa, ale jakość polskich instytucji, w tym sądów jest niska i rząd nie przedstawia planów naprawczych.
Wysoki deficyt finansów państwa nie tylko wysysa z rynku kapitał, ale także podnosi stopy procentowe.
Podsumujmy: rząd, aby przyspieszyć wzrost gospodarczy, a przynajmniej utrzymać dotychczasowy potencjalny wzrost, powinien:
- przedstawić pomysł na planową i uporządkowaną imigrację zagranicznych pracowników,
- zwiększyć aktywność zawodową, zwłaszcza osób w wieku 60+ oraz kobiet,
- naprawić system edukacji, by osoby wchodzące na rynek pracy nie wymagały szkolenia od podstaw w firmach,
- zreformować sądy, przywracając nie tylko elementarny ład prawny, ale poprawiając efektywność sądzenia,
- ponownie rozpocząć prywatyzację, by kapitał był lokowany w bardziej efektywny sposób,
- zrównoważyć finanse publiczne,
- odbudować, a częściowo zbudować instytucje sprzyjające długoterminowym oszczędnościom,
- odchudzić administrację, likwidując dziesiątki dziwacznych instytucji, stworzonych za rządów PiS i rozpocząć budowę solidnej grupy zawodowych, niepolitycznych urzędników. Powinien to zrobić nie tylko w ramach oszczędności budżetowych, ale by pokazać, że czasy nepotyzmu i szastania publicznymi pieniędzmi są już za nami.
Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”
Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.