Zwycięstwo Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich w 2017 roku, referendum w sprawie Brexitu w 2019 roku, rządy Viktora Orbana na Węgrzech od 2010 roku czy rządy Prawa i Sprawiedliwości w Polsce w latach 2015-2023, to tylko kilka najgłośniejszych, z wielu przypadków, rosnącej skuteczności populizmu w świecie zachodnim.
Ten wzrost populizmu i jego przyczyny doskonale pokazuje nie tylko ostatni raport szwedzkiego think–tanku Timbro, który w FWG przetłumaczyliśmy na język polski i z którym można zapoznać się tutaj, ale również książka pt. Narodowy populizm. Zamach na liberalną demokrację, napisana przez brytyjskich politologów Rogera Eatwella i Matthewa Goodwina.
Najpierw jednak uściślijmy, o jaki populizm chodzi. Bynajmniej nie jest mowa o potocznym rozumieniu, zgodnie z którym populiści, to tacy politycy, którzy obiecują nierealne rzeczy i świadomie mówią nieprawdę, by przypodobać się jakiejś grupie wyborców tylko i wyłącznie po to, by zdobyć władzę. Przy takim ujęciu, ludzie zarzucaliby populizm każdej partii politycznej, której nie lubią i z którą się nie zgadzają. Potoczna definicja populizmu kończy się bezproduktywnymi przepychankami ideologicznymi i nadaje temu słowu status obelgi. Tymczasem populizm, o którym mówią autorzy (dla odróżnienia mówią o „narodowym populizmie”, ale jego opis można bez większych problemów przypisać również do niektórych ugrupowań lewicowych, czy środowisk libertariańskich), może jak najbardziej rezonować z politykami go praktykującymi i ich wyborcami, którzy będą odbierać poszczególne cechy populizmu, jako coś pozytywnego. Jeśli będą oponować przed nazwaniem ich populistami, to tylko i wyłącznie ze względu na skojarzenia z „potocznym populizmem”. Można by rzec: kwestia PR-owa.
No ale do rzeczy. Populizm jest postrzegany przez swoich zwolenników jak odpowiedź na rzekomą sprzeczność liberalnej demokracji, która z jednej strony obiecuje współudział w rządzeniu wszystkich obywateli, a z drugiej opiera się na technokratycznych elitach i instytucjach, oddalonych od przeciętnego człowieka. I nie chodzi tylko o oddalenie „instytucjonalne” i poczucie braku wpływu na państwo. Ten „zwykły Kowalski najczęściej ma też zupełnie inny system wartości niż wyobcowane wobec niego elity, dla których, w swoim odczuciu, jest kołtunem do dyscyplinowania, a nie równorzędnym partnerem.
Ta nieufność wobec elit, to pierwsze z czterech „D” (ang. Distrust – nieufność), które charakteryzują, zdaniem autorów, narodowy populizm. Drugie „D” to destruction. Dotyczy ono niszczenia historycznych wspólnot i ich stylów życia migracją. Obawy te nie zawsze mają pokrycie w rzeczywistości, bo Polacy i Węgrzy, którzy zobaczą Hindusa na rowerze, są skłonni panikować niczym mieszkańcy Paryża czy Londynu, w których gettoizacja i brak asymilacji są dużo poważniejszymi problemami. Nie mniej migranci z regionów obcych cywilizacyjnie, dla których zdobycze liberalizmu w postaci praw kobiet czy mniejszości seksualnych są całkowicie obce i niezrozumiałe, mogą stanowić jakiś problem. Jak dodamy do tego spodziewane wielkie migracje, spowodowane zmianami klimatu, to można się spodziewać wzrostu populizmu.
Czemu autorzy książki nazywają to populizmem, skoro przyznają, że być może mowa jest o prawdziwym zagrożeniu? Dlatego, że to prawdziwe zagrożenie jest zupełnie przypadkowe dla samego ducha tych ruchów, co widać w podejściu prawicowców do Ukraińców w Polsce czy Amerykanów Południowych w Stanach Zjednoczonych. W obu przypadkach mowa o dobrze asymilujących się oraz bliskich cywilizacyjnie i kulturowo grupach, które nie zagrażają wspólnotom narodowym, a mimo tego i tak są niemile widziane przez pewne środowiska. W przypadku Polski ta wrogość jest tym bardziej absurdalna, że stoimy w obliczu zapaści demograficznej i potrzebujemy napływu siły roboczej.
Na obronę populistów można podnieść fakt, że najsłabiej wykształceni pracownicy mogą doświadczać problemów w konkurowaniu na rynku z migrantami. Jeśli jeszcze do tego przyznaje się imigrantom różnego rodzaju świadczenia socjalne, to budzi to silny resentyment i poczucie niesprawiedliwości. I tu zahaczamy o trzecie „D” od deprywacji. Ludzie odczuwają psychiczny dyskomfort nie tylko w przypadku zagrożenia biologicznego (nie mam pracy, nie mogę się utrzymać), ale także na skutek samych różnic majątkowych i dochodowych. Niektórzy chcą pozbyć się migrantów nie dlatego, że „przez nich” są biedni, a dlatego że nie są od nich wyraźnie bogatsi.
Czwarte „D” pochodzi od słowa dealignment, które chyba nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim. Autorzy określają tak zjawisko odchodzenia wyborców od tradycyjnych, głównych partii politycznych i albo zupełnego zaniechania głosowania, albo szukania alternatyw w postaci nowych, w danym momencie niszowych ugrupowań.
Niektóre z charakterystycznych cech populizmu informują nas już o jego niektórych przyczynach, ale warto podkreślić, że jest ich więcej, niż jedna. Dziennikarze lubują się w uproszczeniach i sprowadzaniu całego zjawiska do jednego czynnika. Może Trumpowi pomogły algorytmy social mediów czy Brexitowi rosyjskie boty, ale to jednak w żaden sposób nie tłumaczy preferencji głosujących. Podobnie ciężko zrzucić winę za populizm na kryzysy finansowe, tym bardziej, że teoria ta nie pokrywa się z faktami. Kraje, które były najbardziej dotknięte kryzysami ekonomicznymi niekoniecznie przodowały w populizmie oraz często, najzwyczajniej nie zgadzała się chronologia – populistyczne ruchy potrafiły zyskiwać popularność przed kryzysami, nie raz właśnie w latach dobrej koniunktury.
Eeatwell i Goodwin uczulają, że nie warto sięgać po nieprzemyślane etykiety. Metody populistyczne łatwo kojarzy się z metodami faszystowskimi tj. robieniem wszystkiego, by zdobyć władzę dla samej władzy i utrzymać się przy niej za wszelką cenę, ale łatwo przegapić w ten sposób fakt, że populiści mają też faktyczne programy, które chcą zrealizować. Przeciwnicy aborcji zdawali się przy urnach nie zwracać uwagi na to, że PiS nie robi nic w kierunku zaostrzenia prawa i zapewnili mu kolejne cztery lata rządów. Populiści par excellence przemilczeliby wygodnie tę kwestię, a nie nagle doprowadzili do opublikowania wyroku Trybunału Konstytucyjnego, wprawiając we wściekłość znaczną część obywateli. Podobnie wyborcy – niekoniecznie głosowali na populistów „przeciwko systemowi”, dla samego aktu sprzeciwu. Głosowali konkretnie na Trumpa i konkretnie za Brexitem, bo popierają konkretne rozwiązania.
Jak już jesteśmy przy mitach, to obalmy też dość popularne myślenie, że narodowy populizm to jakiś ruch inceli, czy zwyczajny reakcjonizm „wrzeszczących staruszków”, krzywiących się na wszystko co obce, nowe i postępowe. Młody elektorat też głosuje na populistów i, mimo że narodowi populiści zazwyczaj cieszą się większym poparciem mężczyzn, to potrafią też coraz lepiej mobilizować do urn kobiety. Również nie jest tak, że na populistów głosują tylko ludzie z niższym wykształceniem.
Oprócz tych aktualnych, dość praktycznych rozważań, autorzy książki pozwalają sobie też na zanurzenie się w historię ruchów politycznych i myśli politycznej. Jeśli chodzi o tę drugą, to omawiają klasyków myśli politycznej. Jeśli chodzi o tę pierwszą, to sięgają do czasów amerykańskiej Partii Ludowej z końca XIX w. Jej przedstawiciele chcieli reformy demokracji, tego, by lud był wysłuchany i miał większą decyzyjność oraz chcieli go ochronić przed „bezdusznymi elitami” i imigrantami. Następnie omawiają dokładniej czasy faszystowskie, by nauczyć czytelnika, że nie każda skrajna prawica to faszyzm. Potem omówiona jest dokładniej ostatnia fala narodowego populizmu w Europie. Zaczęła się ona tak naprawdę już w latach 80 we Francji i Austrii. Już wtedy Jean-Marie Le Pen i Jörg Haider obiecywali ograniczenia migracji, zaostrzenie prawa karnego, walkę ze „skorumpowanym establishmentem” i wyjście z UE.
Skoro to zjawisko rozpędza się od czterech dekad, to tym śmieszniejsze jest zwalanie winy za populizm na jakieś pojedyncze wydarzenia typu kryzys finansowy z 2008 roku. Lektura książki nie pozostawia złudzeń – mamy do czynienia z głębszym problemem braku zaufania do liberalnej demokracji, który będzie się tylko nasilał z powodu dodatkowych wyzwań, takich jak migracja czy rozwarstwienie społeczne. Autorzy nie podają rozwiązań, sugerują tylko, że jakieś odmiany umiarkowanego populizmu mogą przejąć elektorat bardziej skrajnych partii. Widzieliśmy już takie próby w ostatnich wyborach, w których PO próbowało straszyć imigrantami, ale raczej nikt nie wziął tego za autentyczne i nie zabrało to żadnych głosów np. Konfederacji. Jeśli nie chcemy powrotu i rozrostu autokracji, musimy w jakiś sposób wzmocnić w zwykłych ludziach poczucie sprawczości i wzbudzić w nich przekonanie, że ich potrzeba bezpieczeństwa fizycznego i materialnego nie jest bagatelizowana. Ta książka pozwala lepiej zrozumieć wyzwanie, przed którym stoimy.
Autor tekstu: Adrian Łazarski, specjalista ds. biblioteki i projektów, Fundacja Wolności Gospodarczej.