Autor: FWG
Jak stwierdza sam autor, Johan Norberg, książka Manifest kapitalistyczny. Jak wolny rynek uratuje świat to „próba odwrócenia uwagi od wojny kulturowej i zachęta do ponownego zajęcia się sprawami decydującymi o naszej przyszłości”.
Autor: FWG
Jak stwierdza sam autor, Johan Norberg, książka Manifest kapitalistyczny. Jak wolny rynek uratuje świat to „próba odwrócenia uwagi od wojny kulturowej i zachęta do ponownego zajęcia się sprawami decydującymi o naszej przyszłości”.
Ponownego, bo stanowi ona swoiste echo jego przetłumaczonego na 25 języków Sporu o globalizację z 2001 roku. Autor wspominał wtedy, że wskaźnik światowego ubóstwa może spaść do 2015 roku z 29% światowej populacji o połowę. Spadł do 10%, co pokazuje, że nawet najbardziej zaangażowani i optymistyczni orędownicy wolnego rynku mają problemy z uzmysłowieniem sobie dobrodziejstw płynących ze swobody działania i dobrowolności wymiany.
Manifest kapitalistyczny nie jest o wróżeniu z fusów i szklanej kuli, lecz jest przyjrzeniem się przede wszystkim teraźniejszości i przeszłości. Zwraca uwagę na największe problemy współczesnego świata, wobec których kapitalizm nawet niektórym liberałom wydaje się bezradny, czy mało skuteczny albo o które jest obwiniany. W pierwszym rozdziale czytelnik zostaje zasypany danymi na temat wychodzenia z ubóstwa, wzroście oczekiwanej długości życia oraz spadku liczby analfabetów. Przedstawione są też historie sukcesów państw o najróżniejszej powierzchni, populacji czy bogactwach naturalnych, by pokazać, że uwolnienie rynków nie tylko działa, ale działa wszędzie, a nie tylko w wybranej cywilizacji, czy szerokości geograficznej. Aczkolwiek to działanie nie będzie oczywiście wiecznie, jeśli nie zadba się o konkurencyjne rynki i ochronę praw własności.
Dane o sukcesach gospodarki rynkowej przedstawiają najróżniejsi autorzy i nawet przeciwnicy kapitalizmu nie spierają się z nimi szczególnie, więc dużo ciekawsze jest moim zdaniem to, co Norberg pisze dalej. Przykładowo omawia często poruszany temat przenoszenia fabryk z krajów Zachodnich do Chin i innych słabo rozwiniętych państw z tanią siłą roboczą, co przynosi oszczędności firmom i konsumentom, ale dotyka najsłabiej wykształconych Europejczyków i Amerykanów, którzy tracą przez to pracę. Problemem ma też być rzekomo większy stopień uzależnienia od handlu międzynarodowego i niektórzy czuliby się bezpieczniej, gdyby produkcja przynajmniej części dóbr odbywała się w ich ojczyźnie.
Przede wszystkim przyjęto tu fałszywe założenie, że te miejsca praca by nie zniknęły, gdyby ich nie przeniesiono do Chin. Tymczasem deindustrializacja to naturalny proces dla państw na pewnym etapie rozwoju, który aktualnie ma miejsce również w Chinach – rocznie ubywa tam 5 milionów miejsc pracy w przemyśle rocznie, za to wykorzystuje się 16 razy więcej robotów przemysłowych, niż w 2010 roku. Gdzie zatem teraz produkuje się odzież, obuwie czy meble? W Afryce, czyli jednym kontynencie, gdzie udział prac w przemyśle rośnie.
Druga sprawa, że spadek liczby miejsc pracy w przemyśle nie oznacza, że na Zachodzie produkuje się mniej – wręcz przeciwnie. W USA produkcja przemysłowa wzrosła od 1980 roku dwukrotnie. Ponadto badania pokazują, że wzrost zautomatyzowania danej fabryki o 1% zwiększa zatrudnienie w niej o 0,25% w ciągu dwóch lat i o 0,4% w ciągu dziesięciu, przy czym nie jest to oczywiście ta sama praca.
Problemem też nie jest chińska konkurencja, bo na każdego pracownika, który stracił pracę na skutek importu towarów z Chin, przypada aż 150, którzy stracili ją z innego powodu. Z kolei firmy, które konkurują z tym importem, zwiększają zatrudnienie o 2% więcej, niż inne przedsiębiorstwa. Próby obronienia jednego miejsca pracy protekcjonizmem powodują utratę takiej siły nabywczej, która mogłaby stworzyć pracę dla sześciu innych osób.
Autor porusza też problem rosnących nierówności społecznych. Nikt nie neguje faktu, że w skali świata nierówności spadają, ale w krajach zachodnich zwiększa się ponoć przepaść między najuboższymi a najbogatszymi. Tymczasem odsetek amerykańskich pracowników zarabiających płacę minimalną lub mniej spadł z 15% w 1980 roku do 1,5% w 2020 roku. Od 1990 roku wynagrodzenia w 10% najgorzej płatnych zawodów wzrosły o 36%, zaś dochody 20% najbiedniejszych gospodarstw domowych o 66%, podczas gdy mediana wzrosła o 44% – oznacza to, że sytuacja najuboższych rodzin ulegała bardziej poprawie, niż tych zamożniejszych. Należy też wspomnieć, że rzadko w dyskusjach o rzekomej stagnacji podnoszenia wynagrodzeń uwzględnia się benefity pozapłacowe w postaci ubezpieczeń zdrowotnych, czy funduszy emerytalnych. Z nimi średnia stawka za godzinę pracy wzrosła w Stanach Zjednoczonych od 1980 roku o 60%.
Niektórzy mogą się zastanawiać, czemu millenialsi mają problem z zakupem mieszkania, skoro zarabiają więcej niż ich rodzice i dziadkowie. Autor zwraca uwagę, że dziadek dzisiejszego Amerykanina oddawał państwu znacznie mniejszą część swojego dochodu, mógł budować niemal wszędzie, co obniżało koszty oraz że niskie płace sprawiały, że pracochłonne przedsięwzięcia, takie jak budowa domy, były tańsze. Norberg proponuje jednak, by spytać starszych ludzi, co mogli zrobić, gdy chcieli zjeść na obiad mięso albo gdy potrzebowali nowej kurtki, książki, telefonu, radia, transportu czy protezy. Błyskawicznie opowieść o starych dobrych czasach zmieni się w skecz Monty Pythona o mieszkaniu w jeziorze.
Oczywiście wzrost bogactwa to nie wszystko. Co komu po pieniądzach, skoro płaci za to zdrowiem psychicznym? Autor przytacza badanie próbek śliny, pobieranej sześć razy dziennie od mieszkańców średniej wielkości miasta. Okazało się, że najsilniejszego stresu doświadczali w domu. W innym badaniu, tyle że ankietowym, okazało się, że odsetek ludzi całkowicie usatysfakcjonowanych swoją pracą wzrósł z 35 do 56%. Po dodaniu „w miarę usatysfakcjonowanych” robi się aż 90%. Dostaje się tu przy okazji lewicowemu antropologowi Davidowi Graeberowi i jego głośnej książce „Praca bez sensu”, opartej się na błędnej metodologii badań, w której próbuje dowodzić, że mnóstwo ludzi nienawidzi swoich obowiązków zawodowych.
Ludzie są szczęśliwi lub zadowoleni? No tak, bo są większymi egoistami! Okazuje się, że i to nie jest prawdą. W 152 krajach zmierzono, jak często występują następujące formy hojności: oddawanie krwi, organów, szpiku kostnego, datki na cele charytatywne, wolontariat, spontaniczna pomoc obcym i dobre traktowanie zwierząt. Są one najpowszechniejsze w krajach indywidualistycznych. Co ciekawe, po wprowadzeniu możliwości płatnego oddawania osocza w Kanadzie i USA, liczba osób oddających krew za darmo nie tylko nie zmalała, ale wzrosła.
Norberg poświęca też wiele uwagi zmianom klimatycznym. Jego zdaniem najlepszym rozwiązaniem jest powiązanie eksploatacji przyrody i emisji dwutlenku węgla z kosztami, co sprowadza się do postulatów prywatyzacji środowiska naturalnego oraz, co może nie spodobać się niektórym liberalnym i libertariańskim czytelnikom, opodatkowania emisji CO2. Trzeba jednak przyznać, że robi to przekonująco, dzięki czemu ma szansę zmusić do myślenia zarówno zwolenników gospodarki rynkowej, jak i jej przeciwników.
Autor pogłębia też rozważania na temat transformacji energetycznej, poczucia szczęścia, korzyści z globalizacji, problemu monopoli czy kondycji gospodarczej Chin. Szczególnie to jest interesujące, bo ludzie mówiący o sukcesie Chin, często nie mają świadomości, że współcześnie to nie jest to samo państwo, co dwie-trzy dekady temu i że od Xi Jinpinga nie można oczekiwać takich samych postaw, jak od dawnego kierownictwa partyjnego.
Różnorodność i mnogość poruszonych w książce wątków nie pozwala ich tu wszystkich poruszyć, ani nawet jakoś łatwo i zgrabnie ich ze sobą powiązać, ale Norbergowi się to jakoś udało. Ten rozstrzał tematyczny nie tylko ma sens, ale został wykonany po prostu dobrze i świetnie się to czyta.
Autor tekstu: Adrian Łazarski, specjalista ds. biblioteki i projektów, Fundacja Wolności Gospodarczej.
Książka jest dostępna do kupienia na stronie wydawnictwa Wielka Litera>>