Wysoka inflacja, która utrzymuje się w Polsce i jest przeszło dwukrotnie wyższa niż średnia w Unii Europejskiej, nie wynika z niezamierzonych błędów rządu i NBP, ale jest celowo podtrzymywana przez obóz rządzący, który dzięki niej rozwiązuje kilka spraw. Mimo deficytu fiskalnego, który w tym roku jest planowany przez Ministerstwo Finansów na poziomie 4,7 proc. PKB, oraz niskiego, bliskiego zera, wzrostu gospodarczego zadłużenie sektora instytucji rządowych i samorządowych ma według rządu wynieść 50,5 proc. PKB, czyli znacznie poniżej pierwszego progu ostrożnościowego, który zresztą dotyczy długu liczonego w „kreatywny” sposób, inny, niż liczy Eurostat. Według Wieloletniego Planu Finansowego Państwa w kolejnych latach dług ma rosnąć, przekraczając 55 proc. w roku 2026, przy czym planowane są duże dodatkowe wydatki.
Wysoka inflacja pozwala ukryć chaos w finansach publicznych i wyprowadzanie coraz większych sum poza ustawę budżetową, między innymi do Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych w Banku Gospodarstwa Krajowego. Zmniejsza też realną wartość stałych wydatków, w tym z programu 500+. Rocznie program ten pochłania ok. 40 mld zł, ale dzisiejsze 40 mld jest warte tyle, co 27 mld w kwietniu 2016 roku, gdy program (wówczas nieco skromniejszy) był uruchamiany.
Inflacja daje też rządowi możliwość zwiększania wydatków przed wyborami. Rząd obiecał rolnikom w tym roku dodatkowe wsparcie w łącznej wysokości 10 mld zł. To duża suma – około 0,3 proc. PKB, która waży na stanie finansów państwa i w normalnych warunkach wymagałaby nowelizacji budżetu. Ale w warunkach wysokiej inflacji i chaosu finansów państwa rząd da te pieniądze z jakiegoś funduszu pozabudżetowego. Podobnie dzieje się z benefitami, które PiS rozdaje, by zwiększyć poparcie dla siebie – tzw. 14. emeryturą, dyskrecjonalnymi dotacjami dla samorządów. Mimo braku pieniędzy z KPO rząd rozpoczyna niektóre inwestycje przewidziane w tym planie, finansując je emisją długu.
Płacą za to posiadacze oszczędności
Na krótką metę inflacja wydaje się „kamieniem filozoficznym” – legendarną substancją zamieniającą ołów w złoto. Ale w ekonomii jedynym cudem może być dobra organizacja pracy, zapewniająca wzrost produktywności.
Inflacyjna bonanza w rzeczywistości jest inflacyjnym podatkiem, który płacą przede wszystkim posiadający oszczędności. Według danych NBP w lutym br. w bankach osoby prywatne posiadały depozyty o wartości 1035 mld zł, a podmioty niefinansowe (czyli przedsiębiorstwa) – 637 mld zł. Średnie oprocentowanie w bankach depozytów bieżących wynosi 0,9 proc., zaś wkładów terminowych do 2 lat 5,5 proc. (to też informacja NBP). Przy dzisiejszej inflacji osoby prywatne tracą rocznie blisko 100 mld zł na depozytach bieżących i 30 mld na terminowych, zaś podmioty gospodarcze odpowiednio 60 mld i 18 mld. Około 200 mld zł gotówki trzymają Polacy w domach, tracąc na tym obecnie ok. 30 mld zł rocznie.
Straty ponoszą także posiadacze obligacji, które z małymi wyjątkami są oprocentowane poniżej poziomu inflacji. Łączne straty posiadających oszczędności to około 250 mld zł rocznie. Te pieniądze trafiają w różny sposób do budżetu, zwiększając jego dochody, choćby przez opodatkowanie dochodów odsetkowych banków. Są alternatywą dla znacznego podniesienia podatków, niezbędnego dla sfinansowania rządowych wydatków z budżetu i poza budżetem. Podniesienie o kilka punktów procentowych VAT czy PIT wywołałoby ogromne oburzenie i od PiS odwróciliby się nawet jego najwierniejsi zwolennicy. Tymczasem podatek inflacyjny nie wymaga żadnej ustawy, nie jest przedmiotem debaty publicznej, a władza może go dowolnie zwiększać, podkręcając inflację, by w ten sposób finansować rozrzutną politykę, marnotrawstwo i kupowanie poparcia wyborców. Nasuwa się znane stwierdzenie Alexisa de Tocqueville’a: „Demokracja skończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”.
Finanse w partyjnych rękach PiS
Działacze PiS odpowiedzialni za politykę gospodarczą rządu zapewne nie planowali dwucyfrowej inflacji, ale uznawali, że inflacja podwyższona będzie ułatwiała sprawowanie władzy. Taką politykę prowadzi od 2016 roku Rada Polityki Pieniężnej, składająca się w IV i V kadencji (ich okresy działalności to odpowiednio lata 2016-22 i 2022-28) w większości z nominatów PiS. Członków RPP nominują Sejm, Senat i prezydent. W poprzednich kadencjach żadne ugrupowanie nie dominowało tych trzech instytucji. Sytuacja zmieniła się w roku 2015 i rok później do RPP mianowano osoby mniej lub bardziej związane z obozem tzw. Zjednoczonej Prawicy. Wyjątkiem był profesor Jerzy Osiatyński, którego kadencja zaczęła się w roku 2013.
Poprzednie Rady Polityki Pieniężnej składały się z niezależnych ekonomistów, nawet jeśli niektórzy z nich wcześniej pełnili funkcje rządowe. RPP zyskała duży autorytet, sprowadzając w latach 1998-2002 inflację z poziomu dwucyfrowego do 0,8 proc. Członkowie Rady, a także prezesi NBP stojący na jej czele wielokrotnie byli krytykowani przez rządzących polityków, głównie za utrzymywanie zbyt wysokich stóp procentowych, lecz nie miało to wpływu na ich decyzje.
Można podejrzewać, że decyzje podejmowane przez członków RPP IV i V kadencji powstawały poza siedzibą NBP. Być może w Alejach Ujazdowskich (siedziba rządu) lub w gmachu przy warszawskiej ulicy Nowogrodzkiej 84/86 (siedziba PiS). W każdym razie prezes NBP, formalnie bezpartyjny Adam Glapiński, siedzibę PiS odwiedzał.
W skład RPP IV i V kadencji wchodziło i wchodzi wielu oryginałów, jak choćby dr hab. Eryk Łon z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, który twierdził w audycji w Radiu Maryja, że drogowskazem dla polskiej polityki pieniężnej powinna być „heroiczność cnót św. Moniki, której modlitwa za swojego syna św. Augustyna dała znakomite efekty”.
Od listopada 2019 roku inflacja bazowa, po wyłączeniu cen energii i żywności, przekraczała 2,5 proc., czyli cel inflacyjny. W lutym 2020 roku przekroczyła 3,5 proc., czyli dopuszczalną granicę inflacji, i od tego czasu ani razu nie spadła poniżej tego poziomu. Tymczasem 17 marca 2020 roku RPP przy trzech głosach przeciwnych i jednym nieobecnym członku głosowała za obniżeniem stóp procentowych o 0,5 pkt proc. Trzy tygodnie później, 8 kwietnia, przeszedł wniosek o ponowną obniżkę stóp o 0,5 pkt proc. przy jednym głosie sprzeciwu i jednym nieobecnym. W kolejnym miesiącu stopa referencyjna została obniżona do 0,1 proc. stosunkiem głosów 6 do 4. Za obniżką głosował między innymi prezes NBP Adam Glapiński. W tym czasie, czyli w maju 2020 roku, inflacja bazowa wynosiła 3,8 proc., a miesiąc później przekroczyła 4 proc.
Cel inflacyjny NBP wynosi, jak wiadomo, 2,5 proc. z pasmem dopuszczalnych odchyleń plus/minus 1 pkt proc. Tymczasem Adam Glapiński i niektórzy członkowie RPP za cel inflacyjny zaczęli uznawać poziom 3,5 proc. Świadczyły o tym wypowiedzi prezesa NBP, który w lipcu 2021 roku mówił, że inflacja ustabilizuje się na poziomie bliskim 3,5 proc., co oznaczać będzie jej powrót do celu inflacyjnego. Oczywiście jak zwykle Glapiński mijał się z prawdą. Można przypuszczać, że bank i RPP świadomie tolerowali, a nawet podkręcali inflację (np. przez osłabianie kursu złotego), by zapewnić rządowi wyższe wpływy budżetowe.
Radykalnym posunięciem proinflacyjnym był zakup, począwszy od marca 2020 roku, rządowych obligacji na rynku wtórnym. Tylko w pierwszych czterech miesiącach działania tego programu, do połowy 2020 roku, NBP kupił papiery wartościowe (obligacje skarbowe, a także emitowane przez Bank Gospodarstwa Krajowego i Polski Fundusz Rozwoju) za ponad 100 mld zł, czyli równowartość ok. 4 proc. PKB. Taka masa pieniądza została dodatkowo wpompowana do gospodarki! Pozornie było to naśladowanie polityki wielkich banków centralnych, które po światowym kryzysie finansowym w 2008 roku rozpoczęły skup aktywów, głównie rządowych papierów dłużnych, by obniżyć w ten sposób długoterminowe stopy procentowe i pobudzić gospodarkę. Cel Narodowego Banku Polskiego był prostszy. Chodziło po prostu o sfinansowanie rosnącego długu państwowego, a przy okazji rozcieńczenie długu publicznego w wysokiej inflacji.
Europa nie robi pauzy, polska RPP zapowiada obniżki stóp
Światowa inflacja była wynikiem nadmiernej reakcji rządów i banków centralnych na recesję spowodowaną zamknięciem gospodarek w okresie pandemii COVID-19. Od połowy 2022 roku większość banków centralnych zaczęła zacieśniać politykę pieniężną, by obniżyć inflację do poziomu wyznaczonego celu inflacyjnego. W strefie euro jest to 2 proc. Od sierpnia 2022 roku Europejski Bank Centralny podnosił stopy procentowe siedmiokrotnie i w ich wyniku stopa depozytowa wzrosła z minus 0,50 proc. do plus 3,25 proc. Inflacja w strefie euro wynosi obecnie 7 proc., czyli dwukrotnie mniej niż w Polsce. Ale członkowie Rady Gubernatorów EBC (odpowiednik polskiej RPP) zapowiadają dalsze zacieśnianie polityki pieniężnej. „Nie robimy pauzy – to jest jasne” – powiedziała na konferencji prasowej po decyzji o podwyżkach stóp 4 maja prezes EBC Christine Lagarde. „Wiemy, że do osiągnięcia celu jest jeszcze daleko”.
Polska Rada Polityki Pieniężnej zakończyła podwyżki stóp we wrześniu ubiegłego roku, mimo że inflacja rosła (we wrześniu 2022 wynosiła 17,2 proc., miesiąc później 17,9 proc., a w lutym 2023 – 18,4 proc.). Od dwóch miesięcy inflacja spada, ale wynika to z tzw. efektu bazy (porównujemy wzrost cen do analogicznego miesiąca roku ubiegłego, gdy inflacja już z miesiąca na miesiąc rosła) oraz ze znacznego spadku cen energii na rynkach światowych. Inflacja bazowa wciąż rośnie i wynosi 12,3 proc., gdy w strefie euro – 5,6 proc. Jej przyczyną jest przede wszystkim nadmierny popyt spowodowany luźną polityką pieniężną, która doprowadziła do zbyt dużej podaży pieniądza. Zacieśnienie polityki pieniężnej, przede wszystkim przez podwyżki stóp procentowych, jest zatem niezbędne, by doprowadzić do obniżenia inflacji bazowej i szerokiego wskaźnika inflacji.
Tymczasem niektórzy członkowie RPP przebąkują o możliwych obniżkach stóp procentowych jeszcze w tym roku. Chodzi oczywiście o efekt propagandowy przed wyborami. Tak jak politycy PiS sądzą, że dla części wyborców inflacja jest mniejszym złem niż działania antyinflacyjne, oznaczające wzrost kosztów spłaty kredytów, a być może także niewielki wzrost bezrobocia, które skądinąd jest na niskim poziomie. Po raz kolejny okazuje się, że dla części członków RPP ważniejsze są wybory do Sejmu niż dobro gospodarki.
Polskie i międzynarodowe doświadczenia walki z inflacją pokazują, że mniej kosztowną strategią jest podjęcie działań radykalnych, a nie rozciąganie walki z inflacją w czasie. Im dłużej trwa, tym bardziej ludzie przyzwyczajają się do wysokiej inflacji, która szybko przechodzi w stagflację, to znaczy w połączenie wysokiego wzrostu cen ze stagnacją lub nawet recesją. PiS, rzecz jasna, takiej strategii nie podejmie, bo na krótką metę inflacja pomaga mu w rządzeniu, a długofalowymi skutkami w postaci dalszego spadku stopy inwestycji (inflacja dramatycznie zwiększa ryzyko inwestycyjne) i chaosu w finansach publicznych politycy PiS się nie martwią.