Autor: FWG
Książka Schmidtza doskonale pokazuje, jak fałszywa była troska państw, wprowadzających różne programy pomocy społecznej i jak dobrze radził sobie rynek, dopóki nie został zniszczony przez grupy partykularnych interesów.
Autor: FWG
Książka Schmidtza doskonale pokazuje, jak fałszywa była troska państw, wprowadzających różne programy pomocy społecznej i jak dobrze radził sobie rynek, dopóki nie został zniszczony przez grupy partykularnych interesów.
Dobrobyt społeczny a odpowiedzialność jednostki Davida Schmidtza to krótka, lecz wartościowa książka. Świadczyć o tym może fakt, że postanowiono ją wydać w Polsce w 2019 roku, podczas gdy w języku angielskim ukazała się 21 lat wcześniej. Żaden wydawca nie zdecydowałby się na ten ruch, gdyby nie wiedział, że publikacja ma do zaoferowania coś więcej, niż nieaktualne statystyki z USA sprzed dwóch dekad. I zdecydowanie oferuje ona nam coś więcej, niż dane z końca XX wieku, bo to praca z pogranicza ekonomii, filozofii i historii gospodarczej.
Spoiwem dla różnorodnej tematyki książki są rozważania na temat zasadności i skuteczności państwa opiekuńczego. Jednak jej głównym tematem jest przede wszystkim odpowiedzialność – za siebie oraz za bliższe i dalsze skutki swoich działań. Kluczowe dla tej problematyki jest rozróżnienie, którym Schmidtz rozbraja wszelakich deterministów, chcących zlikwidować w ogóle kategorię odpowiedzialności i postrzegać człowieka tylko i wyłącznie jako wypadkową uwarunkowań środowiskowych oraz biologicznych. Autor rozróżnia obarczanie kogoś odpowiedzialnością od wzięcia odpowiedzialności. Obarczanie kogoś odpowiedzialnością polega na przypisaniu mu winy lub zasługi za jakieś działanie. Z kolei wzięcie odpowiedzialności to zaakceptowanie pewnego, danego nam zbioru wyzwań – planowanie swojej przyszłości, radzenie sobie z własnymi i innych błędami najlepiej, jak to możliwe czy maksymalne wykorzystanie nadarzających się nam okazji. Ta internalizacja odpowiedzialności, polegająca na akceptacji własnych wyzwań i problemów, nie musi się wiązać z obarczeniem się za nieodpowiedzialność. Osoba, która bierze za siebie odpowiedzialność, nie neguje tego, że porusza się w świecie, w którym wielu rzeczy nie kontroluje. Po prostu nie zgadza się na insynuacje, jakoby nie kontrolowała zupełnie nic.
Autor zwraca uwagę, że nieodłącznym towarzyszem odpowiedzialności jest własność. Istotą własności jako takiej jest prawo do wykluczania innych z użytkowania danej rzeczy, co zdaniem Schmidta jest ograniczeniem ich wolności, ale nie wartościuje tego negatywnie. Po prostu zwraca uwagę, że jeśli mam wolność posadzenia ogrodu, ale nie mam własności ogrodu, to inni mają wolność wtrącania się w moje ogrodnictwo. Własność jest więc gwarancją i zabezpieczeniem mojej wolności przed samowolą innych ludzi. Szczególnie ważna jest własność prywatna, bez której grozi nam też tzw. problem wspólnego pastwiska, czyli sytuacja, w której jednostki czerpią zyski z eksploatacji jakichś dóbr publicznych, zaś koszty tego ponoszą inni. Interesujący jest przykład rybołówstwa z okolic Filipin i wysp Tonga, gdzie pod koniec XX wieku odkryto technikę połowu, polegającą na wpompowaniu do przybrzeżnych wód trucizny np. wybielacza, sprawiającego, że ryby nie mogą oddychać, duszą się i wypływają na powierzchnię. Oczywiście nie obyło się to bez szkód dla rafy koralowej i całego ekosystemu.
Problem wspólnego pastwiska nie ogranicza się do szkód środowiskowych, związanych z nadmierną czy niewłaściwą eksploatacją dóbr naturalnych. Może też wystąpić w ramach całego systemu ekonomicznego danej społeczności, czego idealną egzemplifikacją była kolonia Jamestown, założona w 1607 roku w Ameryce Północnej. Jej konstytucja gwarantowała każdemu osadnikowi równy udział w wytworzonych dobrach, niezależnie od osobistego wkładu. Dwie trzecie ze 104 początkowych osadników zmarło z głodu lub chorób jeszcze przed pierwszą zimą. Przybyły kolejne statki, by „uzupełnić” ludność, ale zima z 1609 zdziesiątkowała populację z 500 do 60 osób. W 1611 kolonię wizytował gubernator Thomas Dale, obserwujący na ulicach żywe kościotrupy, snujące się w oczekiwaniu, aż ktoś inny obsadzi pola, czego oczywiście prawie nikt nie robił. Żywiono się dzikimi zwierzętami, na które polowano w nocy, by ukryć to przed innymi osadnikami, którzy mogliby domagać się udziału w zdobyczy. W 1614 roku Dale przydzielił każdemu po trzy akry ziemi, co zwiększyło produktywność siedmiokrotnie. Pięć lat później osadnicy rozdzieli całą pozostałą ziemię między siebie.
Z drugiej jednak strony istnieją oczywiście przykłady komun, które odniosły względny sukces np. wspólnoty huteryckie, ale ich prosperowanie zasadzało się na rezygnacji z obdarzania przywilejem konsumpcji ludzi w wieku produkcyjnym, nieuczestniczących w wytwarzaniu dóbr. Autor zwraca uwagę, że komuny służą dywersyfikacji ryzyka w warunkach, gdy inne formy dywersyfikacji są niedostępne i pozwalają na wykorzystanie pozytywnych efektów skali, ułatwiających podejmowanie zakrojonych na szeroką skalę robót publicznych, niezbędnych w początkowej fazie funkcjonowania wspólnoty. W miarę jak zadania typu budowa fortu, czy wykopanie studni są zrealizowane, a dobrobyt społeczności stwarza możliwość oferowania usług ubezpieczeniowych, występuje tendencja do przechodzenia na własność prywatną, bo pozwala to rozkładać ryzyko przy jednoczesnym eliminowaniu problemu eksternalizacji odpowiedzialności. A problem ten by narastał, bo im większa wspólnota, tym trudniej monitorować, czy wszyscy biorą udział w produktywnych zajęciach i czy nie konsumują więcej, niż powinni.
Kolejną zaletą własności prywatnej jest to, że zmniejsza liczbę osób, z którymi należy negocjować lub koordynować wysiłki i inicjatywy, co obniża koszty transakcyjne. Ponadto sprzyja ona powtarzalnemu charakterowi interakcji, a tym samym budowaniu długoterminowych, osobistych relacji z sąsiadami. Częstszy kontakt z osobami znajomymi i przyjaźnie nastawionymi jest wartością samą w sobie, dlatego rozwiązywanie problemu efektów zewnętrznych zdarzeń o średnim zasięgu (oddziałujących na bezpośrednich sąsiadów) ma większe szanse na sukces, tym bardziej, że stali mieszkańcy lepiej się orientują w lokalnych problemach.
Ważną częścią książki jest wątek stowarzyszeń wzajemnej pomocy, funkcjonujących w różnych krajach przed powstaniem państwowych ubezpieczeń. Tego typu stowarzyszenia w XIX wieku przyciągnęły swoimi systemami ubezpieczeń i opieką zdrowotną ¾ pracowników fizycznych w Wielkiej Brytanii. Aż do uchwalenia National Insurance Act w 1911 roku, każde osiedle miało własny oddział jakiegoś stowarzyszenia z własnym lekarzem, wybieranym na drodze głosowania. Niestety ustawa ta pozwalała zespołom złożonym z przedstawicieli firm ubezpieczeniowych i związków zawodowych lekarzy na regulowanie wysokości opłat w stowarzyszeniach wzajemnej pomocy. W rezultacie wzrosły one dwukrotnie. Oprócz tego nakazano mężczyznom zarabiającym poniżej określonej kwoty wykupienie państwowego ubezpieczenia zdrowotnego, tym samym czyniąc bezcelowym płacenie składek w stowarzyszeniach. Warto także dodać, że w National Insurance Act nie było słowa o opiece nad wdowami i sierotami. Nikt nie udawał, że ustawa ma zapewniać ubezpieczenie społeczne.
Nie tylko niskie ceny przeszkadzały związkom zawodowym lekarzy, ale też niewykluczanie ich najlepszych klientów tj. ludzi bogatych, którzy również mogli się ubezpieczyć w takich stowarzyszeniach, co chętnie robili. Nie podobała się też związkom wyższa jakość usług oferowanych przez ich konkurencję, związana między innymi z lepszą profilaktyką – lekarze na kontraktach w stowarzyszeniach odejmowali sobie w ten sposób pracy – oraz łatwością zwolnienia lekarza, jeśli źle wywiązywał się ze swoich obowiązków.
W USA, gdzie był podobny konflikt, branżowe stowarzyszenia lekarzy groziły odebraniem członkostwa i bojkotem środowiska medycznego za pracę na rzecz stowarzyszeń wzajemnej pomocy. W 1900 roku członek takiego stowarzyszenia mógł wykupić opiekę lekarską za około 2 dolary rocznie, czyli jedną dniówkę pracownika fizycznego. À propos Stanów Zjednoczonych, pouczająca jest też historia amerykańskich zasiłków. W 1919 stanowy senat w Nowym Jorku odrzucił ustawę legalizującą prywatne ubezpieczenia od bezrobocia, argumentując, że byłby to socjalizm. Przeszła ona 5 lat później, ale Zgromadzenie Stanowe ją odrzuciło, bo dałaby ona przewagę związkom zawodowym przy negocjowaniu układów zbiorowych. W 1931 ustawa przeszła przez dwie izby stanowe, ale została zawetowana przez ówczesnego gubernatora Franklina Delano Roosevelta, bo odwróciłaby uwagę opinii publicznej od jego planu ogólnopaństwowego ubezpieczenia od bezrobocia.
Książka Schmidtza doskonale pokazuje, jak fałszywa była troska państw, wprowadzających różne programy pomocy społecznej i jak dobrze radził sobie rynek, dopóki nie został zniszczony przez grupy partykularnych interesów. Oprócz tego świetnie pogłębia wątki, które tak naprawdę tylko zasygnalizowaliśmy, np. problem internalizacji i eksternalizacji odpowiedzialności czy „tragedię wspólnego pastwiska”. Jeśli więc chcecie zapoznać się z większą ilością przykładów różnych form własności i ich zastosowań oraz zrozumieć, jak odpowiedzialność przekłada się na wzrost społecznego dobrobytu, to zdecydowanie warto sięgnąć po tę pozycję.
Autor tekstu: Adrian Łazarski, specjalista ds. biblioteki i projektów, Fundacja Wolności Gospodarczej.