Autor: FWG
Od początku XXI wieku światowa gospodarka rośnie coraz wolniej. Według opublikowanego w kwietniu cyklicznego opracowania Międzynarodowego Funduszu Walutowego World Economic Outlook do końca obecnej dekady średnioroczny wzrost wyniesie 3 proc., czyli i 1 pkt proc. mniej niż w dwu poprzednich dekadach, w których dochodziło skądinąd do niespodziewanych zakłóceń – kryzysu finansowego w latach 2008-2009 i pandemii w roku 2020.
Spadek wzrostu gospodarczego oznacza pogorszenie się perspektyw w dziedzinie poziomu życia i ograniczenia globalnego ubóstwa. Niski wzrost w połączeniu z wysokimi stopami procentowymi uniemożliwia spłatę zadłużenia niektórych krajów i może podsycać społeczne napięcia. Dlatego słabnące perspektywy wzrostu gospodarczego stają się priorytetowym problemem politycznym we wszystkich krajach.
Wzrost gospodarczy wynika z trzech głównych czynników: zwiększenia zasobów pracy, zwiększenia zasobów kapitału oraz efektywności ich wykorzystania, zwanej „łączną produktywnością czynników produkcji” (Total Factor Productivity – TFP). Według ekspertów MFW te trzy czynniki rosną wolniej niż w poprzednich dekadach.
Spowolnienie dwóch pierwszych czynników jest zrozumiałe. Problemy demograficzne hamują podaż pracy i w większości krajów proces ten będzie się nasilał. Inwestycje rosną wolniej, gdyż … gorsze są perspektywy wzrostu. To znana w ekonomii samosprawdzająca się prognoza. Jeżeli oczekujemy gorszej koniunktury, mniej inwestujemy, obniżając tym samym tempo wzrostu gospodarczego.
Ale dlaczego produktywność rośnie wolniej niż w drugiej połowie XX wieku, czy nawet w pierwszych dwóch dekadach wieku XXI? Przecież przeżywamy rewolucję teleinformatyczną. Każdego roku słyszymy o przełomowych innowacjach: internecie rzeczy, drukarkach 3D, sztucznej inteligencji, chmurach danych, łańcuchach blockchain, biotechnologiach.
Wynalazki gwałtownie zmieniają nasz styl życia. Gordon Moore, jeden z założycieli firmy Intel, w 1965 r. zaobserwował, że liczba tranzystorów w układzie scalonym podwaja się co 12 miesięcy. Potem wielkość ta została skorygowana i nazwana „prawem Moore’a”. Dziś przyjmuje się, że liczba tranzystorów w mikroprocesorach podwaja się co ok. 24 miesiące i podobne tempo obserwowane jest w wielu innych parametrach sprzętu komputerowego: pojemności dysków twardych, wielkości pamięci operacyjnej. Nawet jeśli koszt komputerów nie spada w tempie prawa Moore’a, to spadek ten jest znaczący. Niemal każdy nosi przy sobie komputer wielkiej mocy – smartfon. Dlaczego zatem te innowacje nie przekładają się na wzrost produktywności?
Zagadkę tę próbują rozwiązać eksperci MFW.
Decydujące znaczenie ma błędna alokacja kapitału
Najogólniej – łączną produktywność czynników produkcji, czyli TFP możemy rozłożyć na dwie składowe. Innowacje są tylko jedną z nich. Na maszynach kolejnej generacji pracownik może wykonać więcej produktów niż na maszynie starej. Ale równie ważny, a może ważniejszy jest drugi składnik TFP – alokacja kapitału i siły roboczej. Posiadane zasoby pracy i kapitału możemy wykorzystywać bardziej lub mniej efektywnie. Według analizy MFW niższy wzrost TFP wynikający z błędnej alokacji odpowiada za ponad połowę ogólnego spowolnienia gospodarczego w gospodarkach rozwiniętych i wschodzących, a prawie w całości w gospodarkach najbiedniejszych.
Teoria ekonomii, a także zwykła logika podpowiada, że firmy o wysokiej i szybko rosnącej produktywności powinny przyciągać kapitał i siłę roboczą od firm mniej efektywnych, rozwijających się wolniej. Jednakże proces ten w większości krajów nie następuje, a w każdym razie nie następuje w wystarczającym tempie. W efekcie firmy najbardziej efektywne działają przy mniejszym kapitale i sile roboczej niż optymalna. Eksperci MFW zbadali 20 krajów i stwierdzili, że błędna alokacja kapitału i pracy zmniejszała w ostatnich dekadach wzrost gospodarczy o połowę. Godnym uwagi wyjątkiem są Stany Zjednoczone, gdzie właściwa alokacja kapitału i siły roboczej zwiększała co roku czynnik TFP o 0,8 pkt proc. Ekonomiści MFW posuwają się nawet do stwierdzenia, że ??gdyby kraje o niższej od USA efektywności alokacji zmniejszyły o 15 proc. różnicę między swoją polityką w tym obszarze a polityką USA, ich średniookresowy wzrost produktywności poprawiłby się o 0,7 pkt proc. „Chociaż historyczne przypadki tak znaczącego nadrobienia zaległości w polityce gospodarczej nie są częste, zdarzają się jednak i stanowią ambitny, ale możliwy do osiągnięcia cel polityczny” – czytamy w dokumencie MFW.
Gospodarkę amerykańską szczególnie wyróżnia łatwość likwidacji firm poprzez bankructwo oraz sprawne sądy, umożliwiające zaspokojenie roszczeń wierzycieli. Majątek upadających firm przejmowany jest przez bardziej skutecznych przedsiębiorców.
Państwowe preferencje szkodzą gospodarce
Dokument MFW nie analizuje przeszkód utrudniających poprawę alokacji, czyli przepływ zasobów kapitału i pracy od mniej do bardziej efektywnych firm, ale przeszkody te są dobrze znane. Jedną z głównych jest tzw. polityka przemysłowa rozumiana jako wspieranie przez rządy określonych branż i firm, czyli wyznaczanie z góry zwycięzców i przegranych. Przybiera to różne formy: dotacji lub ulg podatkowych, preferencyjnych kredytów, czasami współfinansowanych z budżetu, rządowych gwarancji, zamówień publicznych kierowanych do preferowanych firm, a nawet zezwoleń na produkcję (koncesji), udzielanych konkretnym firmom.
Błędnej alokacji zasobów sprzyja istnienie znacznego sektora państwowego. Państwowe firmy nie tylko są uprzywilejowane w zakresie zamówień rządowych i kredytów, ale często wspomagane rządowymi regulacjami. Państwo (rząd) jest jednocześnie właścicielem części przedsiębiorstw i regulatorem. Jest jasne, że wprowadza regulacje korzystne dla własnych firm.
Przyczyną błędnej alokacji zasobów są zbyt niskie stopy procentowe, pozwalające trwać firmom mało efektywnym. Nasuwa się tu przykład Japonii, gdzie po kryzysie finansowym na początku lat 90. XX wieku wiele przedsiębiorstw było podtrzymywanych nisko oprocentowanymi, subsydiowanymi przez rząd kredytami. Prowadziło to do powstania firm zombie, sztucznie utrzymywanych przy życiu. Maskowało przez pewien czas złą sytuację banków, w których kumulowały się niespłacane kredyty. Wzajemne oddziaływanie na siebie zombie korporacji i zombie banków doprowadziło do zablokowania prawidłowego obiegu gospodarczego i spowolnienia wzrostu wydajności, a w efekcie stagnacji gospodarczej.
Przyspieszenie na starcie
Przesuwanie zasobów siły roboczej i kapitału z sektorów mniej do bardziej efektywnych jest typowym modelem rozwoju wielu krajów, które dopiero wchodzą na drogę przyspieszonego wzrostu. Opisał go przed ponad pół wiekiem prof. Arthur Lewis, laureat Nagrody Nobla z ekonomii. Kraj wchodzący na ścieżkę industrializacji ma nadmiar siły roboczej żyjącej z nisko wydajnego rolnictwa. Przejście do miasta i praca w przemyśle oznacza skokowy wzrost wydajności pracy, co przekłada się na wysoką dynamikę PKB. Dopóki trwa ów proces przemieszczania się ludzi z rolnictwa i nisko wydajnych usług (drobny handel, rzemiosło) do przemysłu, PKB szybko rośnie. Do tego nadmiar siły roboczej powoduje, że płace rosną wolniej niż wydajność i przemysł generuje wysokie zyski inwestowane w budowę nowych zakładów, które wchłaniają kolejne fale pracowników.
Szybki wzrost gospodarczy Polski, zwłaszcza przez pierwsze dwie dekady wynikał z przechodzenia zasobów z niewydajnych, państwowych zakładów do prywatnych, działających według zasad rynkowych. W PRL w sposób skandalicznie marnotrawny gospodarowano nieruchomościami. Np. w Konstancinie-Jeziornie na atrakcyjnych działkach stała fabryka produkująca kiepskiej jakości papier toaletowy. Zakłady Ciągników w Ursusie zajmowały teren wielokrotnie większy, niż wynikało to z potrzeb produkcyjnych. To samo było w hutach, stoczniach itd. Samo przejęcie nieruchomości po likwidowanych przedsiębiorstwach, zwiększało ich wartość wielokrotnie.
Zbawienna twórcza destrukcja
Proces likwidacji przestarzałych, nierentownych przedsiębiorstw i powstawanie firm prywatnych nazywany był czasami „twórczą destrukcją”. To termin wprowadzony przez amerykańskiego ekonomistę, wywodzącego się z Austrii Josepha Schumpetera, który uważał, że twórcza destrukcja zachodzi nieustannie w gospodarce rynkowej. Mniej wydajne firmy upadają, a wykorzystywane przez nie zasoby przejmują te, które potrafią to robić efektywniej. Dla pracowników przedsiębiorstw poddawanych „destrukcji” to proces nieprzyjemny, ale dzięki niemu stajemy się jako społeczeństwo coraz bogatsi.
W Polsce proces ten nie zachodził bez oporu, zwłaszcza związków zawodowych i polityków ich wspierających. Opór sprawiał, że likwidacja nieefektywnych przedsiębiorstw przebiegała wolniej, co przez lata krępowało zasoby kapitałowe warte setki miliardów złotych i skupiające tysiące pracowników. Dopóki banki pozostawały w rękach państwa i były ręcznie sterowane przez polityków, państwowe przedsiębiorstwa otrzymywały kredyty, których nie były w stanie spłacić. Takie giganty jak Ursus, Huta Katowice czy FSO były wielokrotnie oddłużane przez rządowe dotacje. Na dłuższą metę przedsiębiorstw tych i tak nie dało się uratować.
Dawny zastępca przewodniczącego Komisji Planowania Andrzej Karpiński w napisanej przez siebie książce „Prawda i kłamstwa o przemyśle. Polska w obliczu III rewolucji przemysłowej”, na którą powoływało się wielu lewicowych publicystów, ubolewał, że w III RP doszło do gospodarczej katastrofy, gdyż zlikwidowanych zostało ponad 1,6 tys. przedsiębiorstw istniejących w PRL. Nie wspominał o tysiącach nowych przedsiębiorstw, które powstały, przejmując zasoby po likwidowanych.
8 lat rządów PiS to okres zwiększonej ingerencji państwa w gospodarkę i renacjonalizacji wielu przedsiębiorstw. Rząd podtrzymywał upadające firmy (przypadek bydgoskiej Pesy, przejętej przez Polski Fundusz Rozwoju), tworzył państwowe holdingi, a nawet próbował nieudolnie zbudować fabrykę samochodów. W ten sposób więził szczupłe zasoby gospodarki, marnując przy okazji publiczne pieniądze.
Jeżeli chcemy podtrzymać gasnący wzrost gospodarki, powinniśmy poważnie przemyśleć wnioski z dokumentu ekonomistów MFW – sposób alokacji zasobów ma dla gospodarki kluczowe znaczenie.
Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”
Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.