Co zaskakujące autor – Michael Shellenberger – nie tylko nie jest sceptykiem wobec ustaleń klimatologów, ale jest również zasłużonym aktywistą ekologicznym (a właściwie sozologicznym – sozologia jest nauką o ochronie środowiska, a ekologia to nauka o ekosystemach), działającym na rzecz przyrody od ponad 30 lat. Na okładce książki zachwalają go akademicy – Steven Pinker i Jonathan Haidt.
Książka napisana jest w „amerykańskim stylu” i zawiera wiele anegdot z życia autora. Tutaj były one znośne, bo Shellenberger na konkretnych przykładach obnażał, jak sam twierdzi – interesowność i całkowity brak kręgosłupa moralnego u różnych „zielonych organizacji”. Autor odpiera także liczne fałszywe tezy o zbliżającym się końcu świata, o pożarach w amazońskich lasach jako o „płonących płucach ziemi”, o kapitalistycznym wyzysku niszczącym przyrodę, czy o „złym plastiku, stanowiącym największe zagrożenie dla światowych ekosystemów”.
Jak wynika z książki, w ciągu ostatnich stu lat liczba ofiar katastrof naturalnych spadła o 92%. W ciągu ostatnich 40 lat wielkość strat materialnych, wywołanych przez katastrofy spadła sumarycznie o 80-90%. Bywa, że pojedyncza katastrofa wywołuje dużo większe straty materialne w danym regionie, niż dawniej, ale to dlatego, że znajduje się na nim cenniejsza niż dawniej infrastruktura, a nie dlatego, że np. huragany są silniejsze. Nie jest więc prawdą, że jesteśmy rzuceni na pastwę zmieniającego się klimatu i możemy tylko odliczać dni i godziny do apokalipsy.
Dodatkowo FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) jednoznacznie stwierdza, że niezależnie od przyjętego scenariusza klimatycznego, zbiory będą rosły, a już teraz w skali dysponujemy 25% nadwyżką żywności. Jak zauważa Shellenberger, problemem jest co najwyżej dystrybucja i nie jest to coś, do czego wystarczy wola Zachodu i sypnięcie pieniędzmi – najbiedniejsze miejsca na świecie są nękane przez lokalne konflikty zbrojne, przestępczość zorganizowaną i korupcję, które uniemożliwiają skuteczną pomoc humanitarną, czy trwałe i realne wsparcie lokalnej infrastruktury. Zresztą nie zawsze do tego ostatniego jest wola polityczna na Zachodzie, ale o tym później.
Autor stwierdza, że mechanizacja rolnictwa, nawadnianie i nawożenie pól przekładają się na wielkość plonów znacznie bardziej od klimatu. Nawet w Afryce Subsaharyjskiej, czyli w najmniej przyjaznym na świecie miejscu do uprawnia roli, dzięki postępowi technologicznemu plony mogą wzrosnąć o 40% w zaledwie kilka dekad. Z kolei w Afryce Środkowej plony mogłyby wzrosnąć nawet dwukrotnie, gdyby dokapitalizować tamtejsze rolnictwo.
A co z podnoszeniem się poziomu mórz? Z książki dowiadujemy się, że w latach 1900-2010 wzrósł on o 0,19 metra. IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) szacuje, że do 2100 r. ma wzrosnąć o dodatkowe 0,66-0,83 metra. Tymczasem 1/3 terytorium Holandii leży poniżej poziomu morza. Znaczna jej część aż siedem metrów. Dziś mamy lepszą technologię, niż dawni Holendrzy, więc budowa nowoczesnych polderów powinna być mniejszym wyzwaniem.
To będzie kosztować? Jak można wyczytać u Shellenbergera, IPCC prognozuje, że PKB wzrośnie do 2100 roku jakieś 3-6 razy. Tymczasem noblista Nordhaus oszacował, że koszt dostosowania się do temperatur wyższych o średnio 4 stopnie Celsjusza nie powinien przekroczyć 2,9% światowego PKB. Czyli nawet teraz poradzilibyśmy sobie ze skutkami tego, co nas czeka.
Czy naprawdę podusimy się, bo wycinka drzew w Amazonii i zmiany klimatu powodujące pożary tamtejszych lasów drzew niszczą „zielone płuca świata”? W 2019 roku miało być rzekomo mnóstwo pożarów w Amazonii, co powiązano z globalnym ociepleniem. Autor zwraca uwagę, że faktycznie było ich o połowę więcej, niż w 2018 roku, ale to 2018 odstawał od średniej, a nie 2019! Po prostu rok wcześniej pożarów było mniej, a biomasa musi się co jakiś czas wypalać.
Shellenberger przypomina też, jak zrzucano winę za pożary na Bolsonaro, jakoby to wszystko działo się przez wycinkę, do której on doprowadził, ale autor zwraca uwagę, że wycinka w tamtych rejonach zintensyfikowała się sześć lat przed jego zwycięstwem. Zauważa też, że najbardziej wylesianie i pożary w Amazonii krytykowały Francja i Irlandia, czyli dwa państwa, którym najbardziej nie na rękę był traktat UE-Mercosur, który rozszerzyłby import brazylijskiej żywności do Europy, a szczególnie wołowiny, co uderzyłoby najbardziej w interesy francuskich i irlandzkich hodowców.
Mógłby ktoś teraz stwierdzić: wycinka nie taka duża, pożary też, ok, ale wciąż są i wciąż zagrażają naszej egzystencji. Nie do końca. Shellenberger pisze, że amazońskie drzewa zużywają 60% wyprodukowanego przez siebie tlenu, a pozostałe 40% pochłaniają organizmy żyjące na terenach amazońskich lasów. Tlenowy wkład netto amazońskiego ekosystemu do światowych zasobów jest praktycznie zerowy. Amazonia nie jest żadnymi „płucami świata” i podobnie jest z innymi miejscami na świecie.
Inna sprawa, że drzewa magazynują węgiel, więc wprowadzanie do obiegu rynkowego (co w dłuższym okresie oznacza konieczność spalenia) starych drzew, oznacza uwolnienie większej ilości węgla, niż w przypadku drzew kilkuletnich, zasadzonych specjalnie pod wycinkę. Tego wątku Shellenberger nie porusza, ale domyślam się dlaczego. Otóż skupia się on na napiętnowaniu państw rozwiniętych, które same na wczesnych etapach rozwoju swoich gospodarek, zastępowały swoje braki w kapitale i mechanizacji zwiększaniem powierzchni upraw, czy po prostu wydobyciem surowców naturalnych, gdzie obie te rzeczy wiązały się z wylesianiem prastarych europejskich lasów. Oburza go, że po tym, jak te państwa same nie liczyły się z klimatem, teraz nagle chcą odgrywać rolę globalnych policjantów i skazać na biedę miliony ludzi.
Przesada? Ograniczenie wycinki to jeszcze niezatrzymanie rozwoju gospodarczego? Jednakże nie raz mowa wprost o tym drugim. Autor podaje przykłady, jak przeznacza się środki w ramach pomocy dla ubogich krajów, zaznaczając, że mają za te środki wegetować i nie wolno im rozbudowywać za nie żadnej infrastruktury, bo to naruszyłoby „dziewicze tereny”, czy doprowadziłoby do „klęski ekologicznej”. W dodatku narzeka się na tzw. sweatshopy, które dla ubogich ludzi są nieraz jedyną szansą na wyjście z nędzy i umożliwiają jakąkolwiek akumulację kapitału i poprawę bytu całych społeczności.
Po co Shellenberger o tym mówi? Wszystko będzie dobrze, więc możemy niszczyć planetę bardziej? Nie, chce on chronić przyrodę i chce to robić skutecznie, więc ostrzega przed różnymi destrukcyjnymi modami, do których zachęcani są ludzie, którzy naprawdę przejmują się losem środowiska, a którzy nie mają wystarczająco czasu lub umiejętności, by zbadać temat dogłębnie. Stąd np. nagonka na plastik, który miał się rozkładać tysiące lat i wybić większość zwierząt w oceanach. Tymczasem Shellenberger przytacza badania o rozkładaniu się plastiku w oceanach, który nadal niestety może szkodzić zwierzętom, ale jest go w wodzie dużo mniej, niż się spodziewano. Polistyren (składnik np. styropianu), który miał się rozkładać tysiąc lat, rozkłada się w zaledwie kilka dziesięcioleci na węgiel i dwutlenek węgla. Dodać do tego wspomniane w książce fakty, że produkcja szklanej butelki wiąże się z od dwóch do cztery razy większą emisją dwutlenku węgla, niż plastikowej oraz że jeśli chcemy, by papierowa torba miała niższy ślad węglowy, niż plastikowa, to musiałaby zostać użyta aż 43 razy i okazuje się, że wiele działań teoretycznie prośrodowiskowych, było przeprowadzanych po omacku i ze szkodą dla przyrody.
Istnieją rzecz jasna beneficjenci ekoalarmizmu i grupy, które wcale po omacku nie działały. Są to wszystkie te organizacje, które od kilkudziesięciu lat walczyły z atomem, rozpowszechniając nieprawdziwe informacje na jego temat i wzbudzając strach przed „nuklearną zagładą” i zalecając w zamian panele słoneczne oraz wiatraki. A że słońce nie świeci i wiatr nie wieje cały czas, to niedobory energii trzeba uzupełniać paliwami kopalnymi. Jak dowodzi autor, NGOsy takie jak 350.org, Sierra Club, NRDC i EDF przyjmowały pieniądze od producentów tychże paliw i produkowały na jej zamówienie niezgodne z wiedzą naukową treści na temat atomu. Także Tesla lobbowała za zamykaniem elektrowni atomowych, ale z innych powodów: po prostu sprzedawała panele i akumulatory do farm słonecznych.
Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać, że książka nie została napisana przez żadnego klimatycznego negacjonistę, a wręcz przeciwnie – przez człowieka szczerze zatroskanego kwestiami sozologicznymi. Najważniejsza lekcja, jaka płynie z tej publikacji, jest moim zdaniem taka: jeśli zależy nam na klimacie, to musimy pozwolić biednym krajom się rozwijać, bo po uprzemysłowieniu będzie je stać na czystsze źródła energii. Akumulacja kapitału, a w konsekwencji inwestycje i mechanizacja zwiększają naszą produktywność we wszelkich gałęziach gospodarki, co oznacza przecież coraz lepsze wykorzystanie zasobów. Wypracowaliśmy, wspomniane przed chwilą, czystsze źródła energii, czy zwiększyliśmy wydajność rolnictwa, co pozwala uzyskiwać większe plony z mniejszej powierzchni upraw. To drugie w połączeniu z urbanizacją sprawia, że w krajach rozwiniętych odzyskujemy dla świata przyrody kolejne tereny i je zalesiamy.
Niezależnie od przyjętej strategii dostosowania się do zmian klimatu, w każdym przypadku wiążą się one z kosztami, ale wszystko wskazuje na to, że kapitalizm pozwala najlepiej na te zmiany zareagować.
Autor tekstu: Adrian Łazarski, specjalista ds. biblioteki i projektów, Fundacja Wolności Gospodarczej.